Svalbard leży w regionie wyjątkowo wrażliwym na zmianę klimatu. Lodowce oraz lód morski pokrywający okoliczne morza topnieją, coraz intensywniej reagując na wzrost temperatury. W 2020 roku w Arktyce zarejestrowano rekordową falę ciepła. Czy to zapowiedź tego, co nadejdzie? Przyszłości, która będzie miała dotkliwy wpływ na resztę świata, ekosystemy i społeczeństwa? Z glacjologiem dr. Jakubem Małeckim, nazwanym kiedyś „adwokatem lodowców”, rozmawiam o sceptykach, dla których ocieplenie klimatu to wymysł, niezwykłej relacji, którą można nawiązać z lodowcem, książce „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu” oraz smutnym czasie pożegnań ze światem, który znamy.
Praca glacjologa to trochę stąpanie po kruchym lodzie. Przedmiot twoich badań topnieje.
Niestety faktycznie tak jest. Z każdym rokiem mam coraz dalej do pracy. Topniejące lodowce wycofują się w górę dolin, więc rok po roku mam do lodu coraz dalej. Moje obiekty badań i fascynacji coraz bardziej przypominają balony, z których powoli uchodzi powietrze. Lód jest coraz cieńszy, widzimy to na każdym kroku. Pracuję przede wszystkim w Arktyce na Svalbardzie, gdzie ostatnie lata były dosłownie nieprawdopodobne. W latach 2022 i 2020, który był rekordowo ciepły, widziałem, że na całym Spitsbergenie już w środku lata nie ma śniegu, a lodowce topnieją na całych swoich powierzchniach, także tam, gdzie jest najzimniej, w najwyższych ich strefach. Napawa mnie obawami, jak będzie wyglądać przyszłość. Jak długo te lodowce jeszcze pożyją?
Niestety te mniejsze, takie kilkukilometrowe jęzory, już teraz są w większości skazane na całkowity zanik w ciągu kilku nadchodzących dekad. Nawet gdyby klimat przestał się ocieplać i gdybyśmy zostali przy takim klimacie, jaki mamy teraz. Te większe powinny wytrzymać dłużej, dlatego, że są grubsze i potrzebują więcej czasu, żeby się wytopić, ale one także prędzej czy później mogą się rozpłynąć, jeżeli powietrze dalej będzie dla nas śmietnikiem. Kierunek zmian jest zbieżny w zasadzie wszędzie – niemal wszystkie lodowce na świecie topnieją.
Na początku września wróciłeś ze Spitsbergenu. Na stronie „GlacjoBLOGia” przeczytałam, że znowu było okropnie „dla lodu”. Zauważyłeś, że w 2020 i 2022 roku nastąpiły dwa ekstremalne sezony topnienia. Czy ta sytuacja będzie się powtarzała? Czy możemy coś zrobić, żeby nadrobić straty?
Spodziewałem się takich warunków, jakie mieliśmy w 2020 roku i w tym roku dopiero w połowie XXI wieku, a więc za jakieś trzydzieści lat. Wyobrażałem sobie, że to wtedy będą panowały tak dogodne dla topnienia warunki, ale się przeliczyłem. Po 2020 roku z kolei łudziłem się, że dużo lat będzie musiało minąć, zanim taka sytuacja się powtórzy, a powtórzyła się zaledwie po dwóch latach. Być może zaszła w tym regionie jakaś klimatyczna zmiana? Oczywiście może się okazać, że to przypadkowe dwa bardzo blisko siebie położone na osi czasu epizody, ale czas dopiero pokaże. Nie wiemy do końca, jak to jest możliwe i co się wydarzyło. Powinniśmy zrobić dokładne analizy meteorologiczne, synoptyczne, klimatologiczne, żeby dowiedzieć się więcej o tych dwóch potężnych epizodach topnienia. Na razie jeszcze nie wiemy, dlaczego tak, a nie inaczej kierowały się trasy wyżów, niżów, napływ ciepłego powietrza z południa.
Niestety cała Arktyka przeżywa podobne epizody, choć poszczególne jej regiony doświadczają ich w różnych momentach i latach, one nie są synchroniczne. Czasami na Spitsbergenie jest większe topnienie niż w Kanadzie, a czasami w Kanadzie jest większe niż na Spitsbergenie. Wszystkie regiony mają jednak wspólny mianownik, wieloletni trend związany z ociepleniem i coraz szybszą utratą lodu nie tylko na lądach, ale także na morzu.
Jeśli sytuacja powtórzy się w 2023 roku, to można będzie mówić o takiej katastrofie, której nie da się zatrzymać, która tak naprawdę już w tym momencie jest rozpędzona?
Faktycznie to rozpędzona lokomotywa, której nie da się zatrzymać przy obecnej woli politycznej. Oczywiście ocieplenie w Arktyce, szczególnie silne na tle całego świata, jest bezpośrednio związane z emisją dwutlenku węgla do atmosfery. Ruchy w kierunku obniżania emisji są, mówiąc łagodnie, zdecydowanie niewystarczające. Jeżeli w przyszłym roku pojawiłoby się znowu silne topnienie, wtedy skłaniałbym się pomału – i jeszcze wciąż ostrożnie – do myśli, że coś złego wydarzyło się w klimacie. Być może jakaś skokowa zmiana w warunkach w tym regionie, ale klimat jest jednak czymś dłuższym niż epizody kilkuletnie. Klimat to przynajmniej trzydzieści lat, dopiero taki okres obserwacji przebiegu pogody daje nam jakąś rzetelną informację o klimacie. Na razie lata 2020 i 2022 to coś „mniejszego” niż klimat, jakaś odchyłka, która być może za jakiś czas wróci do normy. Nie jesteśmy w stanie teraz tego powiedzieć, ale bez wątpienia jest to bardzo, bardzo niepokojący znak, ponieważ nie tylko Svalbard doświadczył tak potężnego topnienia w tym roku, ale cały europejski obszar Arktyki, czyli łącznie z położonymi dalej na wschód Ziemią Franciszka Józefa i Nową Ziemią.
Działania polityków oceniamy negatywnie w kontekście działalności na rzecz zmian klimatu, a jak nazwałbyś kogoś, kto twierdzi, że ocieplenie klimatu to kwestia padającego śniegu? Mam na myśli sceptyków, którzy twierdzą, że to spisek, bo na Antarktydzie mamy coraz więcej lodu.
Dezinformacja działa na różnych frontach. Tak jak teraz niekiedy doświadczamy dezinformacji dotyczącej wojny w Ukrainie, tak jeszcze dłuższą historię może mieć dezinformacja klimatyczna. Niestety wielu ludzi jest wyjątkowo podatnych na dezinformację oraz teorie spiskowe. Nie chcę używać mocnych słów, ale osoby, które powielają propagandę bez świadomości, że są sterowani, określani są przez niektórych „pożytecznymi idiotami”. Pożytecznymi dla lobbystów, dla grup, którym na rękę jest zaprzeczanie antropogenicznej zmianie klimatu. Walczymy z tym zjawiskiem od dosyć dawna, również w Polsce. Portal „Nauka o Klimacie”, do którego jakiś czas temu dołączyłem, robi to na najwyższym poziomie w kraju. Publikuje rzetelne teksty i obala mity. Jako społeczność badaczy i ekspertów musimy to robić dalej i będziemy mówić o klimacie przez kolejne dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat. Obawiam się, że to się nigdy nie skończy i zawsze znajdzie się ktoś, kto podważy główne źródło współczesnego ocieplenia klimatu, czyli nas. Znajdzie się ktoś, kto będzie to marginalizował albo ktoś, kto powie, że to jest fajne, bo jest cieplej i oszczędzamy na ogrzewaniu.
Jedynym sposobem, żeby z tym walczyć, jest edukacja. Niektóre osoby, które szerzą taką dezinformację, robią to niekoniecznie cynicznie, ale właśnie przez brak odpowiedniego podkładu teoretycznego, który jest potrzebny, żeby o klimacie mówić, ponieważ to jest tak szalenie skomplikowany system. Jest tyle zmiennych i tyle zależności rządzących atmosferą, że edukacja na wczesnym etapie jest bardzo ważna. Tego nam teraz brakuje. Mam nadzieję, że doczekamy takiego czasu, żeby podstawy wiedzy o zmianie klimatu były rzetelnie prowadzone w szkołach. Może wówczas, kto wie, np. za trzydzieści lat, mało kto będzie podważał rolę człowieka we wzroście temperatury albo powoływał się na zmiany z odległych epok geologicznych jako analogii do tego, co dzieje się współcześnie.
Oczywiście, że w przeszłości klimat zmieniał się naturalnie. Nie było ludzi albo była ich garstka, która na klimat miała wpływ niewielki. Lecz z czasem, kiedy było nas coraz więcej, kiedy wynaleźliśmy rolnictwo, zmiany w użytkowaniu terenu mogły już mieć zauważalny wpływ na klimat, przynajmniej regionalnie. Natomiast teraz, kiedy jest nas osiem miliardów, kiedy wszyscy potrzebujemy mnóstwo energii do życia, chodzi o prąd, gaz, wszystkie te paliwa kopalne, nasz wpływ już dawno temu przestał być lokalny czy regionalny, a stał się ogólnoświatowy. Dawno już przewyższył wszystkie naturalne możliwości, które mogłyby tłumaczyć tak szybkie ocieplenie.
W twoim głosie da się wyczuć smutek. Jakiś czas temu trafiłam w Sieci na film, w którym trzech badaczy ze łzami w oczach prowadziło alarmującą rozmowę na temat topnienia Tuvaijuittuq (nazwa regionu arktycznego w Kanadzie, która z języka Inuktitów o ironio oznacza „miejsce, w którym lód nigdy się nie topi”). Dlaczego nikt nie słucha tego, co mają do powiedzenia badacze, mimo tak dramatycznych apeli? Skąd bierze się tak ogromna ignorancja? Chodzi o słowa, skomplikowany język przedmiotu? W jaki sposób my, zwykli śmiertelnicy, możemy wywrzeć wpływ na polityków, by wreszcie zaczęli działać?
Mamy wpływ, jako kraje demokratyczne to my wybieramy rządzących. Jeżeli w miarę orientujemy się w sytuacji politycznej, wiemy, kto w kampanii wyborczej raczej ściemnia z tą troską o środowisko, a kto ma większe szanse, że jednak zrobi coś w kierunku ratowania przyrody. „Przyrody”, bo nie mówię tylko o klimacie. Zobaczmy, co się działo z Odrą latem 2022 roku, z wycinaniem drzew w naszych lasach i tak dalej. Nastawienie ludzi powoli się zmienia. Widzę taki raczkujący boom, jeżeli chodzi o wzrost świadomości i zachowań prośrodowiskowych. Czy jest to chwilowa moda, czy trwalszy trend? Czas dopiero pokaże.
Jeżeli natomiast chodzi o brak zaufania ludzi do tego, co mówią wyniki badań, to wydaje mi się, że to w dużej części nasza wina. Nas, badaczy. Często nie potrafimy komunikować się z ludźmi, nie potrafimy przekazywać wiedzy w sposób prosty, w sposób ciekawy. Większość z nas nie wychodzi z nauką do ludzi, choć jest też grupa osób, które to robią. Oczywiście myślę o „Nauce o Klimacie”, ale także o kolegach, koleżankach z Polskiej Akademii Nauk, którzy popularyzują wiedzę o regionach polarnych w ramach projektu „Edu-arctic”, o mojej koleżance Dagmarze Bożek, piszącej świetne książki o tych obszarach i badających je ludziach. Są też inni młodzi badacze, są artyści, reżyserzy, filmowcy. Kuba Witek robi świetne filmy z północy, nie tylko o mieszkających tam ludziach, ale także pracujących tam naukowcach. Te osoby dają przykład i docierają tam, gdzie eksperci nie potrafią dotrzeć – do umysłów i serc zwykłych ludzi.
Wracając do naukowców. Nie potrafimy mówić przejrzyście. Język nauki bywa najczęściej ekskluzywny, specjalistyczny, trudno zrozumiały lub niedostępny dla osób spoza branży. Nikt nie chce tego słuchać dłużej niż 15 minut, bo po prostu głowa wysiada. I niestety na to nakłada się ogólny kryzys zaufania do nauki. Mamy mnóstwo ludzi z doktoratami, tytułami profesorskimi, którzy w mediach często wypowiadają się na tematy zdecydowanie wykraczające poza ich kompetencje, pole naukowej aktywności, np. o katastrofie smoleńskiej. Nie dziwmy się, że nikt potem nie słucha naukowców. Niestety jeszcze kolejną cegiełkę do tego kryzysu dodają clickbaitowe tytuły i pogoń mediów za klikalnością. Tytuły newsów w stylu „naukowcy amerykańscy odkryli, że czeka nas koniec świata” i ten koniec świata nie nadchodzi, sprawiają, że ludzie uodparniają się na wszelkie naukowe nowinki. Jest to bardzo złożone zjawisko.
Co najbardziej lubisz w lodowcach i byciu glacjologiem?
Najbardziej lubię być tam, gdzie jest dużo lodu. To, co widzę wtedy dookoła, jest niesamowicie piękne. Dla mnie nie ma piękniejszych miejsc niż góry, których dolinami spływają lodowe jęzory. W byciu glacjologiem najlepsze jest to, że trzeba jeździć w takie miejsca, bo są one elementem pracy. To, że mam rozszerzoną wiedzę o tym, jak te lodowce działają, jak funkcjonują, jak się zmieniają, sprawia, że je rozumiem i daje mi to mnóstwo dodatkowej radości podczas ich obserwacji z bliska. Mimo tego wciąż kryją przede mną mnóstwo niespodzianek. Każdy lodowiec jest inny, każdy zachowuje się inaczej. Poznawanie nowych lodowców, których jeszcze nie widziałem, jest trochę jak odpakowywanie prezentu na święta: co tam ciekawego znajdę, co interesującego dostrzegę, czego jeszcze nigdzie indziej nie widziałem? Sprawia mi to niesamowitą frajdę. Mam wielkie szczęście, że robię to, co lubię. Uważam się pod tym względem za szczęśliwego człowieka, który kocha swoją pracę, szczególnie tę część terenową.
Proszę opowiedzieć czytelnikom o Svenie. Czego nauczyłeś się podczas waszych rozmów?
Problem ze Svenem jest taki, że on nie mówi tak dużo. Jest dość cichy i nieśmiały. Może się wydawać spokojny, ale jest pełen gracji, ma swój wdzięk, godność. Sven, kiedy się widzimy, opowiada mi różne historie. Nasze rozmowy mogą mieć postać „audio”. Ten lodowiec jest za mały, żeby docierać aż do morza, więc nie odrywają się od niego góry lodowe, ale mimo tego dźwięków jest na nim cała masa. To szum wody roztopowej, płynącej wewnątrz koryt, meandrujących jak rzeka wcinająca się w jego cielsko. To chrupanie raków na jego powierzchni, kiedy się po nim chodzi. To różne trzaski, które się czasami słyszy, szczególnie kiedy nagle przychodzi mroźna pogoda i wszystko zaczyna na nim zamarzać. Te dźwięki, które towarzyszą mi podczas przechadzek i prac na Svenie, zawsze są piękne i niezapomniane. Drugim sposobem, w jaki Sven się ze mną komunikuje, to ta część jego historii, którą mu wyrywam, prowadząc na nim badania. Od tych kilkunastu lat obserwuję, w jaki sposób się zmienia, co odsłania jego topniejący jęzor. Przechadzając się wzdłuż jego wycofującego się czoła, jestem pierwszą osobą, która depcze ten konkretny pas ziemi, jaki odsłonił od zeszłego roku. Depczę po kamieniach, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka. Zaglądając w jego cielsko falami radiowymi, poznaję jego strukturę, jakbym robił mu rentgen. Mogę poznać jego słabe punkty, gdzie jest cieniutki lód, a gdzie grubszy i to też jest jakiś sposób rozmowy. W ten sposób Sven opowiada mi swoją historię.
Lodowce mają czoła, cielą się, szarżują i większość z nich ma ludzkie nazwy, czy można zatem powiedzieć, że mają też duszę?
Na każdy lodowiec patrzę inaczej. Mógłbym spróbować znaleźć różne „ludzkie” przymiotniki i przypisać je do poszczególnych lodowców, a w metaforycznym sensie powiedzieć także, że mają swoją nieuchwytną duszę. Lodowcowa dusza przejawia się atmosferą, jaka panuje w każdej zlodowaconej dolinie, a ponieważ nawet sąsiednie doliny mogą prezentować się zupełnie inaczej, to w tym właśnie dopatrywałbym się takiej duszy. Lodowce mogą być łagodne, spokojne lub takie bardziej najeżone, popękane, agresywne, wręcz dynamiczne. Ich charakter także wpływa silnie na moje postrzeganie tych konkretnych lodowców, a przez to na emocje i przymiotniki, jakie mógłbym próbować im nadawać.
Oskar Głowacki powiedział, że topnienie lodowców brzmi jak smażony bekon. Podobno ich dźwięki mają zawierać wiele informacji, które mogą pomóc naukowcom monitorować wpływ globalnego ocieplenia na lodowce.
Oskar Głowacki jest fantastycznym naukowcem, który zajął się bardzo niszową działką glacjologii. Zajął się nasłuchiwaniem dźwięków i na tej podstawie rozwija metody monitorowania topnienia przede wszystkim tych lodowców, które kończą się w morzu. To jest super fajne, ciekawe i ważne dlatego, że nie bardzo wiemy, co dzieje się pod wodą. Mamy kiepskie metody, żeby to badać, a Oskar właśnie rozwija obiecującą metodę dźwiękowego monitorowania topnienia podwodnego lodu.
To, co Oskar mówił o smażonym bekonie, jest trafne. Wyobraź sobie, że jesteś na Spitsbergenie, pięćset metrów od klifu lodowego, od którego obrywają się góry lodowe. Wokół pontonu pływają setki tysięcy kawałków lodu wielkości kamienia, wielkości lodówki, wielkości samochodu. Wszystkie one wydają charakterystyczny dźwięk, kiedy są w wodzie. Strzelają, trochę jak kostka lodu wrzucona do drinka, która najczęściej pęka, wydając cichy trzask. Lód lodowcowy jest nieco inny, ponieważ jest w nim zawarte bardzo dużo bąbelków powietrza pod bardzo dużym ciśnieniem. Kiedy bryłki z bąbelkami silnie sprężonego powietrza topnieją, bąbelki eksplodują. Rozprężają się i robią takie bardzo cichutkie eksplozje. Jeżeli jesteśmy w otoczeniu tysięcy takich lodowych bryłek unoszących się w wodzie i każda z nich co chwilę strzela, mamy wrażenie, jakbyśmy naprawdę byli na wielkiej patelni, gdzie smażymy boczek. I te dźwięki faktycznie mogą posłużyć do oceny zmian topnienia w czasie. Pozdrowienia dla Oskara.
Dr Piotr Pustelnik w rozmowie, którą możemy przeczytać w książce „Początek końca? Rozmowy o lodzie i zmianie klimatu”, powiedział, że niedźwiedzie polarne są papierkiem lakmusowym zmiany klimatu. Jakie inne sygnały w tym kontekście daje nam Arktyka?
Deszcz, który wypiera opady śniegu. Deszcz, który może padać intensywnie w Arktyce nawet w środku nocy polarnej, w środku zimy. Mamy coraz więcej deszczu, coraz mniejszą proporcję opadów stanowi śnieg. To niestety będzie się pogłębiać. Powoduje to przeróżne konsekwencje, chociażby słynne renifery, które umierają przez ten deszcz. Wsiąka on w zimną pokrywę śnieżną, zamarza na kontakcie z gruntem i pod śniegiem tworzy jednolitą, twardą, zwartą lodową skorupę, przez co renifery nie mogą dostać się do pożywienia i umierają z głodu. Coraz bardziej atlantycki staje się Ocean Arktyczny: jest na nim coraz mniej kry, a jego obrzeża są coraz cieplejsze. W związku z tym migrują tam gatunki przeróżnych stworzeń właśnie z Atlantyku, wypierając te czysto arktyczne. Arktyka w sensie ekologicznym dodatkowo coraz bardziej się zatem kurczy, bo zmniejsza się zasięg występowania tych typowo polarnych gatunków. W każdym elemencie przyrody moglibyśmy wyszukać jeszcze wiele takich papierków lakmusowych. Konkludując, Arktyka kurczy się na wielu różnych frontach i na wielu różnych płaszczyznach.
Czy jest jakiś element glacjologii, nauki o klimacie, o który nigdy nie pytają cię dziennikarze, a powinni?
Dziennikarze i w ogóle ludzie rzadko pytają o to, co będzie za bardzo wiele lat. Najczęściej interesuje ich to, co będzie za dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat, góra do końca wieku. O to, co będzie w XXII wieku i później, w zasadzie nikt już nie pyta. Byłoby bardzo cenne, gdybyśmy więcej o tym mówili w przestrzeni publicznej. Jak świat może wyglądać w roku 2300?
Oczywiście nie jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do tego, żeby zastanawiać się nad tak odległą przyszłością. Nas interesuje tu i teraz. Nasze życie, życie naszych dzieci, ale nasze praprawnuki już nie tak bardzo. W Polsce zmiany, które mogą wydarzyć się w ciągu następnych dwustu, trzystu lat mogą być naprawdę katastrofalne, w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Teraz z roku na rok, czy z dekady na dekadę nie jesteśmy w stanie gołym okiem stwierdzić rosnącego poziomu morza. Wiemy, że w zależności od pogody i sztormów plaża raz jest szersza, a raz węższa. Wiemy, że morze jest zmienne, więc poziom wody wyższy o kilka centymetrów albo bardzo wąski pas plaży nie budzą naszego niepokoju, bo już nie raz to widzieliśmy.
W czarnych scenariuszach w ciągu trzystu lat poziom morza może jednak wzrosnąć nawet o kilka metrów. I co wtedy? Wtedy nam się przeleje wszystko przez wydmy, intensywnie niszczone przez sztormy. W niektórych miejscach za trzysta lat linia brzegowa może być naprawdę bardzo odmienna od tego, co znamy dziś. Starówka gdańska może być głęboko pod wodą. Chciałbym, żeby o tym właśnie ludzie myśleli częściej, pamiętając, że czas reakcji największych lodowców na świecie, czyli lądolodów Grenlandii i Antarktydy, jest bardziej opóźniony w stosunku do mniejszych od nich lodowców górskich. Te gigantyczne lodowe cielska, długie i szerokie na tysiące kilometrów, potrzebują więcej czasu, żeby wyraźnie zareagować na ocieplenie. To ocieplenie będzie je coraz bardziej podjadać, w efekcie czego wzrost poziomu morza może gwałtownie przyspieszyć, jeśli nie w tym stuleciu, to w kolejnym.
Powinniśmy zacząć żegnać się z lodowcami i światem, który znamy?
Niestety tak. Lodowce górskie są bardzo wrażliwe na każde wahnięcie klimatu. Między innymi dlatego, że są stosunkowo cienkie. Lód w lodowcach górskich może mieć maksymalnie sto metrów głębokości, dwieście, trzysta, czasami jeszcze więcej. Przy obecnym tempie topnienia nie wystarczy tej grubości na zbyt długo. Mój Sven dziesięć lat temu miał jeszcze maksymalnie blisko sto pięćdziesiąt metrów grubości. Teraz, po kilkunastu latach, jest to zaledwie około stu trzydziestu metrów. Zakładając, że to tempo będzie przyspieszać, ta grubość będzie coraz szybciej spadała do zera.
W Alpach w tym roku również mieliśmy nieprawdopodobny sezon topnienia, który pobił absolutnie wszelkie rekordy. Lodowce traciły na swoich czołach po kilkanaście, a może i nawet dwadzieścia metrów grubości, w ciągu zaledwie kilku letnich miesięcy. Obserwowaliśmy nieprawdopodobne straty, które wykraczają poza wszelkie zrozumienie glacjologów, bo według rachunków prawdopodobieństwa takie topnienie było praktycznie nie do osiągnięcia.
Ciekawe, co będzie później? Jeżeli już w naszym obecnym klimacie możemy mieć tak ogromne topnienie, jakie mieliśmy na Spitsbergenie czy w Alpach w tym roku, to jest to znak, że ten klimat nie jest już do życia dla lodu. Przy obecnym kursie ocieplenia lodowce w Alpach stracimy, stracimy lodowce górskie na Svalbardzie. Za sto lat wciąż będzie leżeć tam gdzieniegdzie jakiś lód, ale to będą tylko resztki tego, co mamy dziś, a więc żegnamy się z lodowcami. Będziemy żegnać się z nimi krócej, jeżeli są małe lub dłużej, jeżeli są większe, ale żegnamy się. I to jest straszne.
Lód jest czymś, co górom w wielu obszarach świata daje piękno. W książce „Początek końca?” rozmawialiśmy z Piotrem Pustelnikiem, himalaistą, zdobywcą korony Himalajów i Karakorum, który też tak właśnie widzi lód. Jest czymś, co tak pięknie komponuje się ze skałą. Tam, gdzie powinien ją zalepić, to ją zalepia. Lód jest czymś pięknym, ale oprócz tego jest praktyczny. Daje wodę setkom milionów ludzi na świecie, steruje poziomem morza, odbija energię słoneczną w kosmos, ażeby ta nie nagrzewała Ziemi jeszcze bardziej, więc tych ról jest bardzo dużo. I niestety przyjdzie moment, a raczej wiele krytycznych momentów odbywających się w różnym czasie i w różnych miejscach, że te funkcje będą ulegać załamaniu. A więc tak. Zaczął się smutny czas pożegnań.
Korekta: Monika Subda