Na Antarktydzie było cieplej niż na biegunie północnym. Odzież należało więc zmienić na lżejszą. A potem można było zacząć. Rytmicznie i spokojnie. Matematyczne łamigłówki i cierpienie maratońskie. Piotr Suchenia rozkochiwał się w nim między innymi na biegunie północnym, Antarktydzie, Spitsbergenie i Grenlandii. Przebiegnąwszy wzrokiem po globusie, trudno dostrzec miejsca, w których nie stawiałby biegowych kroków.
Tam, gdzie od maratońskiej ciszy najgłośniej odbijają się wspomnienia, tam, gdzie zimno i trudno, tam zjawi się Piotr, maratończyk z Gdyni. Z najzimniejszych maratonów świata The North Pole Marathon na biegunie północnym oraz The Antarctic Ice Marathon przywiózł nie tylko złote medale, ale też książkę, w której niczym polarny skryba opowiedział swoją historię. Rozmawiamy o bieganiu w ekstremalnych warunkach, wychodzeniu ze strefy komfortu i Spitsbergenie, który mojemu rozmówcy od lat jest niezwykle bliski.
Piotrek, czy ty jesteś mrozoodporny?
Jestem mrozoodporny, ale nie lubię kiedy jest mi zimno.
Teoretycznie powinniśmy zacząć od słowa teoretycznie. Północ często zmienia plany i pisze swoje historie?
Północ jest bardzo zmienna. Usłyszałem kiedyś jedno pamiętne zdanie od mieszkańców tamtych regionów na temat nieprzewidywalności pogody. Pogoda na Spitsbergenie jest. Nie ma pogody dobrej, nie ma pogody złej, tam pogoda po prostu jest.
Czytelnik sięgający po książkę „Rozgrzewając chłód” dowie się, że przebiegłeś maratony na każdym kontynencie oraz na biegunie północnym. Czujesz się już zaspokojony, czy na liście znajdują się jeszcze jakieś cele do zrealizowania?
I tak, i nie. Kończąc wszystkie kontynenty oraz maraton na Spitsbergenie, który przebiegłem w 2022 roku, powiedziałem sobie, że to dobry czas na zakończenie mojej kariery. Dobiegłem jako czwarty, co uważam za bardzo dobre miejsce, chociaż w latach 2016 i 2018 zwyciężyłem w tym maratonie. Pomyślałem wtedy, że jestem spełnionym maratończykiem i wystarczy. Dodatkowo na wrzesień moja żona miała termin porodu, więc zawieszenie butów na przysłowiowym kołku było idealnym terminem. W stagnacji maratońskiej nie usiedziałem jednak zbyt długo. Na przyszły rok zaplanowałem sobie maraton na Evereście. Może po nim będę mógł z całą pewnością stwierdzić, że jestem spełnionym maratończykiem, ale kto mnie zna, w to nie wierzy. Przebiegłem maratony najbardziej wysunięte na północ, na południe i na środku świata, bo biegałem też w Ugandzie. Everest Marathon to najwyższy maraton na świecie. Nic bardziej ekstremalnego nie da się osiągnąć. Pod ziemią zresztą też biegałem, w Bochni.
Zostanie tylko maraton na księżycu, chociaż Everest też będzie na pewno ogromnym wyzwaniem tlenowym.
Tego właśnie się obawiam. Samego biegu nie, bo biegałem dużo gorsze biegi. Podczas maratonu w Ugandzie, który odbywał się na poziomie około 1900 metrów nad poziomem morza, lekko mnie przytkało. Na Evereście start znajduje się na wysokości 5600 metrów nad poziomem morza. Tam tego tlenu będzie tyle, co nic. W ramach aklimatyzacji na start dochodzi się w trakcie prawie dwutygodniowej wędrówki.
Był kiedyś taki moment, że Iwona stwierdziła, że podejmujesz się zbyt ryzykownego przedsięwzięcia i nadszedł czas, aby zakończyć wyzwania i skupić się na mniej niebezpiecznych pasjach?
Aż tak radykalnego zdania nigdy od niej nie usłyszałem. Dziwiła się, że wybieram takie trudne maratony, jak biegun północny, który był bardzo niebezpieczny. Ładnie wygląda na filmach, ale jednak to bieganie po zamarzniętym oceanie arktycznym. W każdej chwili może pęknąć lód lub wystąpić załamanie pogodowe np. duża zawierucha, czy burza śnieżna. W każdej chwili możemy się znaleźć pod lodem i już z tego nie wyjść. Dwa lata temu nie doleciałem na biegun, ponieważ pękał pas startowy. To zagrożenie, na które nie mamy wpływu. Cała moja rodzina się martwi, ale jestem uparty jak przysłowiowy osioł. Dzięki temu osiągnąłem kilka rzeczy, które naprawdę satysfakcjonują.
W książce napisałeś, że to właśnie upór zaprowadził cię do osiągnięcia wszystkich celów, które przed sobą stawiałeś. Ba, nawet większość z nich wygrywałeś.
Powiedzmy sobie szczerze, to są bardzo drogie imprezy. Szczególnie dla nas, Polaków. Jeżeli miałbym finansować je z własnej kieszeni, w życiu bym nie pojechał. Kiedy zobaczyłem, ile to kosztuje, pomyślałem, że to nie dla mnie. Może uzbierałbym całość do emerytury. Lubię wyzwania, więc zacząłem kombinować, jak to zrobić, żeby zarobić na ten bieg. Nie lubię wyciągać po nic ręki, bo wolę na wszystko zapracować. Znalazłem portal Polak potrafi, na którym zbiera się środki finansowe. Mogłem ofiarować coś od siebie. Za drobne wpłaty od ludzi, wysyłałem na przykład zdjęcia z bieguna północnego, umieszczałem logotyp na koszulce, czapce, kamizelce, spodenkach. Jestem pracoholikiem, w Gdyńskim Centrum Sportu pracuję już 19 lat, prowadzę własną firmę 9 lat. Pomagałem też przy Fundacji Marka Kamińskiego. Nudy nie ma.
Na co dzień jesteś jeszcze trenerem.
Tak, mam grupę zawodników z całej Polski oraz z zagranicy, którym pomagam spełniać marzenia. Tak do tego podchodzę. Zgłaszają się do mnie osoby, które chcą mieć wyniki lub bawić się sportem. Poprzez moją wiedzę i doświadczenie pomagam im je realizować. Wszystko dobrze się ułożyło, bo moje etaty kręcą się wokół sportu, co jest bardzo satysfakcjonujące.
Trudno jest mieć ciebie za trenera?
Należy spytać się o to moich podopiecznych. Mój trening jest bardzo spokojny. Dużo w sporcie przeżyłem i bardzo często byłem przemęczony. Jestem ponad trzydzieści lat w bieganiu i myślę, że moi zawodnicy mają ze mną dobrze. Słucham ich, wiem, czego potrzebują. Problemem nie jest narzucenie mocnego treningu, po którym zawodnik osiągnie wyniki. Po kilku latach będzie wrakiem z kontuzją i różnego rodzaju dysfunkcjami. Wyzwaniem jest prowadzić amatora, który przez wiele lat poprawia się z roku na rok i ma z tego ogromną satysfakcję. Właśnie tak do tego podchodzę. Spokojnie, delikatnie, małą łyżeczką. Bardzo często przychodzą do mnie osoby, które mówią, że trenują pięć lub sześć razy w tygodniu, pracują, mają rodziny i obowiązki, a potem dziwią się, że nie mają wyników. Naciskam wtedy hamulec i to działa.
Marek Kamiński napisał, że pod twoim czujnym okiem udało mu się polubić poranne bieganie.
Pracowaliśmy z Markiem kilka lat. Jest bardzo sympatyczną, mądrą i cierpliwą osobą. Nasze poranne rozmowy o 6 rano to było coś, na co czekałem przez cały dzień. Wiedział, czego chciał. Zaufał mi, co miało wymierne skutki. Spokojny, lekki trening zadziałał. Marek zaczął fajnie biegać i bardzo się poprawił motorycznie.
Bałeś się kiedyś?
Jestem człowiekiem zadaniowym, co mam do zrobienia, robię. Może w maratonach tropikalnych, gdzie czułem, że czyha tam inne zagrożenie na przykład w postaci odwodnienia, czy wysokiej temperatury. W zimnych maratonach nigdy się nie bałem. Choć na Antarktydzie był taki moment, że zaczęło kłuć mnie serce. I nie wiedziałem, czym jest to spowodowane. Mój tata miał problemy z sercem, babcia zawał. W głowie kołatały mi się myśli, że jestem na Antarktydzie i boli mnie serce. Rok później przebadałem się kardiologicznie i zrobiłem wszystkie inne możliwe badania. Jestem zdrowy, serce pracuje prawidłowo, ale to był moment, kiedy lekko się przestraszyłem. Nigdy nie bałem się czynników zewnętrznych, zawieruchy, kry, niedźwiedzi polarnych. Czułem natomiast ogromny respekt.
Do biegu w ekstremalnych warunkach trzeba przygotować się psychicznie. Jak to zrobić i czy w ogóle się da?
Wierzę w trening, który jest moim dużym bodźcem motywacyjnym. Jeżeli przebiegłem ponad tysiąc kilometrów, wykonałem określoną liczbę podbiegów, czy crossów, wiem, że to zadziała. Mój umysł jest spokojny. Jeżeli natomiast nie zrealizowałbym pracy treningowej, czułbym dyskomfort psychiczny. Lubię cierpienie i ból maratoński. Pracując z amatorami, widzę, jak wiele osób obawia się wyjść ze strefy komfortu, z przyjaznego ciepłego łóżka. Nie wiem, czy to jest dobre, czy złe, ale ja lubię się sponiewierać i kocham testować swój organizm. Uwielbiam pracować poza strefą komfortu. Potrafię wkręcić się na sto dziesięć procent mocy. Będąc dwudziestokilkulatkiem, próbowałem wykręcić maksymalne tętno. Patrzyłem na zegarek z pulsometrem, który pokazywał tętno 209, ale chciałem osiągnąć 210. Urwał mi się film. Na pewno nie było to zdrowe i nie polecam nikomu takich testów, ale potrafię tak funkcjonować. Lubię to.
Udało ci się przekonać kogoś do wyjścia ze strefy komfortu?
Najgorzej jest wmówić sobie, że się nie da. Robi się ciężko, kiedy będąc na zawodach, obawiamy się wyjść ze strefy komfortu. Trenujemy i jedziemy tam po to, żeby zdobyć wysokie miejsce albo pobić swój rekord. Są osoby, które trenują dla zabawy i to jest cudowne, ale większość biegaczy, sportowców, zawodników trenuje po to, żeby być albo pierwszym, drugim, trzecim, albo żeby przełamać granicę, którą jest czas. Bojąc się tego, nie poprawimy życiówki, więc trzeba zaprogramować głowę. Kiedy przyjdzie kryzys i odpuścimy, następnym razem znowu to zrobimy, a wtedy zaczną się schody. W głowie powstaje wówczas przyzwolenie na odpuszczanie. Tak to nazwałem. Sztuką jest zrobić krok w przód. I sprawdzić, co będzie dalej, co znajduje się za granicą. Kwestia zrobienia kroku w przód jest kluczowa do poprawy wyników. Nie wiem dlaczego, ale u kobiet jest to łatwiejsze. Potrafią się bardziej nakręcić i szybciej te granice przekroczyć. Pracuję z wieloma świetnymi zawodniczkami, które ze strefy komfortu wychodzą szybciej, lepiej i mocniej.
Poza wychodzeniem ze strefy komfortu, jakich rad udzieliłbyś osobom chcącym spróbować się w podobnych wyzwaniach, jakim ty stawiałeś czoła.
Najważniejsze jeść małą łyżeczką. Warto zacząć od mniejszych imprez, nie rzucać się od razu na ekstremalne wyzwania. Maraton uliczny w Poznaniu, Warszawie, Krakowie czy w Gdańsku to dla amatora około trzy i pół godziny biegania. Czas wysiłku na maratonie na Antarktydzie, biegunie północnym czy Grenlandii jest o wiele dłuższy, a warunki pogodowe i terenowe diametralnie różne. Nie przekładajmy biegania na ilość kilometrów, ale na czas trwania wysiłku. Jeżeli ktoś chce pobiec na Antarktydzie, a wcześniej biegał tylko na ulicy, musi pamiętać, że to są dwa różne światy. Maraton na biegunie północnym, który wygrałem, zajął mi cztery godziny i sześć minut. Ten sam maraton na ulicy przebiegłem w dwie i pół godziny. Półtorej godziny dłużej i to jeszcze w hardkorowych warunkach. Warto zakładać cele długoterminowe i w międzyczasie próbować krótszych biegów. Nie warto rzucać się na głęboką wodę, bo doprowadza to do kontuzji i zniechęcenia. Miałem zawodników, którzy mówili, że za rok chcą przebiec sto kilometrów. Udawało mi się tak ich motywować, że tę stówę przekładali nawet kilka lat. Na początku próbowali półmaratony, maratony, później pięćdziesiąt i osiemdziesiąt kilometrów. Na koniec sto kilometrów przebiegali na luzie. Bieganie musi być przyjemnością, frajdą i czymś, o czym marzymy. Nie walką o każdy kilometr. Jeżeli ktoś się upiera i chce zacząć swoją przygodę z bieganiem od razu od maratonu, to ja mu nie pomogę. Musi szukać innego trenera, gdyż dla mnie najważniejszy jest bezpieczny i długotrwały rozwój sportowy.
Walka o każdy kilometr na ultramaratonie? Chapeau bas!
Maraton na biegunie północnym ukończyłem w cztery godziny. Poszedłem do namiotu, leżałem w śpiworku i patrzyłem na chłopaków, którzy nie ukończywszy jeszcze maratonu, wbiegali do tego namiotu, by zjeść banana, sięgnąć po jakiś żel, przebrać się. Jeden z nich przybiegał smutny, liczył, ile okrążeń mu jeszcze zostało, miał zmartwioną minę, nie miał siły, było mu ciężko. Drugi wpadał do namiotu i mówił, że jest super, przybijał piątkę, wycierał się ręcznikiem, zjadał żel i robił następne kółko. U tego wesołego podobało mi się to, że wiedział, że jest daleko w tyle, ale cieszył się bieganiem, każdą minutą spędzoną w tym fajnym miejscu. To właśnie kwintesencja każdego sportu.
W książce „Rozgrzewając chłód” redaktor Michał Walczewski napisał o tobie w następujący sposób: „Chłopak, który miał wszelkie predyspozycje, by zostać łobuzem, przemytnikiem czy członkiem lokalnego gangu, dzięki bieganiu skierował swoje życie na zupełnie inne tory”. Jakiego momentu przełomowego doświadczyłeś, że postanowiłeś przestawić zwrotnicę?
Urodziłem się w 1980 roku i część moich rówieśników stoczyła się bardzo nisko, została chuliganami. Kilku chłopaków ma wyroki. Ja poszedłem w sport i myślę, że to on mnie ukształtował. Gdyby rodzice nie pchnęli mnie w sport, nie wiem, co by się ze mną stało i jaki wpływ miałoby na mnie środowisko, w którym się wychowałem. Możliwe, że miałbym teraz wyrok. Jest to sytuacja hipotetyczna, ale kilku moich znajomych z podwórka naprawdę siedzi.
Kiedy pierwszy raz pojechałeś na zawody, bardzo duży udział mieli w tym właśnie twoi rodzice.
Tata był stoczniowcem, kierownikiem budowy w Stoczni im. „Komuny Paryskiej”, później w Stoczni Gdynia SA, gdzie zapisał mnie do Yacht Klubu Stal. Pływałem na żaglówkach, ale bałem się tego. Płakałem i darłem się, więc szukaliśmy czegoś innego. Trenowałem też skok o tyczce, co w ogóle było bez sensu i nie kręciło mnie. Moi rodzice zauważyli, że mam predyspozycje do biegania, kiedy w osiemdziesiątym dziewiątym roku wystartowałem w biegu na osiemset metrów w Jastrzębiej Górze. Następnie do naszej podstawówki przyszedł trener Jurek Antonowicz, który stworzył grupę biegaczy na orientację w dzielnicy Gdynia Witomino. Nie potrafiłem biegać z mapą i kompasem, zresztą nadal mam z tym problem, ale dzięki silnym, szybkim nogom mogłem rywalizować z innymi chłopakami. Przez dziesięć lat startowałem właśnie w sekcji biegów na orientację i teraz po wielu latach na maratońskim froncie, wróciłem znowu do lasu. Mam z tego ogromną radochę, nawet jak się zgubię, czy zrobię techniczne błędy.
Każdy, kto biega, ma w swojej głowie jakąś mantrę, rytm. Jaka jest mantra Piotra Sucheni? Czy ta, która zjawia się, powiedzmy w krainach lodu, jest inna od tej, która występuje w Polsce?
W trudnych chwilach na biegunie północnym przypominałem sobie fajne etapy z mojego życia. Bieg na dystansie długim wiąże się z tym, że w pewnym momencie organizm ma dosyć. Bolą nogi, wątroba i śledziona, pojawiają się mroczki przed oczami. Daleko nie zabrniemy, jeżeli zaczniemy myśleć, że jest ciężko. Wracałem pamięcią do etapów w moim życiu, które powodowały, że przeżywałem bardzo fajne emocje. Do oświadczyn, przywiezienia kota do domu. Napływ pozytywnych emocji do głowy sprawiał, że pokonywałem jakiś dystans. Odwracałem głowę od cierpienia, które pokochałem, będąc maratończykiem. Było to katharsis.
Co z łamigłówkami matematycznymi?
Maraton uliczny jest bardzo specyficznym dystansem. Polega na rytualnym bieganiu i pilnowaniu zegarka. Jeżeli biegnie się szybko, boli wszystko, nawet zęby i rzęsy. We Wrocławiu zobaczyłem billboard, na którym były cyferki. Zacząłem je dodawać. Trzy, plus pięć, plus osiem odwracało uwagę od cierpienia. Później były tablice rejestracyjne i witryny sklepów. Niektóre hasła i witryny tłumaczyłem też na inne języki. Wiedząc, że do mety mam jeszcze kilkanaście kilometrów, nie skupiałem się na bolących nogach. Kradłem w ten sposób czas i takie zabiegi matematyczne stosowałem podczas kolejnych imprez.
Można powiedzieć, że medytowałeś.
Wtedy tak tego nie nazywałem, ale jest to pewnego rodzaju medytacja. Odwracanie głowy od krańcowego zmęczenia fizycznego.
Porozmawiamy o twojej wygranej na biegunie północnym. Wygrałeś ten maraton jako pierwszy Polak. Jak smakuje to uczucie?
Moim pierwszym marzeniem było dotrzeć na biegun, drugim wystartowanie w maratonie na biegunie. Wejście na podium było szczytem wszystkiego. Udało mi się wygrać, choć wiele osób mówi, żeby tak tego nie nazywać, ponieważ ciężko na to zapracowałem. Wygrana była kwintesencją całej mojej pracy maratońskiej, trwającej wiele lat. Trudno było cokolwiek powiedzieć, głos mi się łamał, pojawiły się łzy wzruszenia. Wygranie maratonu na biegunie północnym, w miejscu dla mnie symbolicznym, było fantastyczne. Biegun północny jest początkiem świata i jego końcem. Wszystko się tam zaczyna i kończy. Nie ma innego takiego miejsca, z którego gdzie by się nie poszło, idzie się na południe. To spełnienie moich marzeń i bardzo ważna dla mnie, oczyszczająca rzecz.
Wróciłeś silniejszy?
Nabrałem luzu do życia, ale i szacunku do natury. W maratonach europejskich, jak zawodnikowi coś się stanie, pojawiają się ludzie, którzy od razu pomogą. Są budynki, telefony i internety. Maraton na biegunie północnym to cztery godziny rozmowy z samym sobą i matką naturą. Z tego miejsca widzimy, jaki olbrzymi jest świat, jak przyroda, matka tego wszystkiego, jest olbrzymia i jacy my ludzie jesteśmy mali i bezbronni. To coś fantastycznego.
Niejedna osoba wróciłaby po takiej wygranej z przerośniętym ego, ale ty nabrałeś tam pokory.
Pokory i dystansu. Uświadomiłem sobie, że powinienem zwolnić, zastanowić się nad życiem, dostrzec jak zbudowany jest świat. Nie warto się spieszyć, bo my nie gramy tu pierwszej roli. Wszystkie karty rozdaje natura.
Na biegunie północnym w trakcie maratonu są porozstawiane ekipy ratunkowe?
Ze względów bezpieczeństwa są ustalone stałe okrążenia. Ustawione są też osoby z bronią, chociaż niedźwiadki się tam nie zapuszczają. To kwestia bardziej marketingowa. Nie ma dużego marginesu bezpieczeństwa, jeśli chodzi o szczeliny lodowe lub fronty atmosferyczne. Cały czas mam przed oczami lot, podczas którego pękał pas startowy i nie mogliśmy wylądować tam, gdzie miał odbywać się maraton. Pilot dostawał w słuchawkach hasło „the ice is cracked”, lód pękał i wracaliśmy do Longyear. Część osób została na biegunie w Barneo, a część w samolocie.
W Longyearbyen na trening zabierasz ze sobą jakieś środki ostrożności? Chyba nie biegasz treningów z karabinem?
Nie biegam z karabinem. Kilka razy pobiegłem w stronę Banku Nasion, ale jest tam droga i miałem tę świadomość, że jeżdżą samochody. W ciągu dnia biegałem też w drugą stronę do znaku niedźwiedzia polarnego. Na sylwestra 2019 pojechaliśmy z Iwoną na Spitsbergen, w noc polarną. Biegałem trening od znaku do znaku. Skończyłem go i poszliśmy świętować do Huset. Rano zobaczyłem w telefonie informacje, że do Longyear przyszedł niedźwiedź polarny. Siedział przez wiele godzin na samym skraju miasta. W miejscu, gdzie zawracałem sześć razy. Dopiero potem do mnie dotarło, że na pewno mnie zlokalizował. Byłem tam jedyną osobą.
W książce napisałeś, że „jest takie miejsce na świecie, gdzie mimo trzaskającego mrozu, pękających szczelin, zagrożenia ze strony niedźwiedzi polarnych oraz skrajnie ekstremalnych temperatur pojawia się człowiek”. Zastanawiałeś się też dlaczego i po co ludzie to robią. Odpowiedziałeś sobie na to pytanie, przeżywszy ekstremalny maraton na biegunie?
Po to, by poznać się z matką naturą, która jest nieprzewidywalna, surowa, siermiężna. Spróbować szczytów swoich możliwości, przekroczyć granicę komfortu.
Czy wpisowe na North Pole Marathon zmroziło krew w twoich żyłach?
Zmroziło, ale Antarktyda była jeszcze droższa. Po zwycięstwie na biegunie północnym, w programie „Sportowa Niedziela”, który odbywał się na żywo, powiedziałem, że „jak się powiedziało b jak biegun, trzeba powiedzieć a jak Antarktyda”. Kości zostały rzucone. Wpisowe było droższe, ale zwycięstwo w biegunie mi pomogło.
Jesteś dobrym przykładem osoby, która musi uważać, kiedy marzy. Co w trakcie biegu w odczuwalnej temperaturze -50°C jest największym wyzwaniem?
Wiatr, bo samo zimno jest OK. Kiedyś popełniłem taki błąd, że nie miałem membrany chroniącej przed wiatrem. Miałem dwie cieniutkie czapki na głowie, wiatr wiał tylko siedem metrów na sekundę, a było okrutnie zimno, głowa po prostu mi pękała. Największym wyzwaniem był właśnie wiatr. Przed wylotem na północ naczytałem się o ślepocie śnieżnej. Bałem się też oddychać bez kominiarki. Okulary zaparowały, więc je zdjąłem, kominiarka zaczęła zamarzać, więc zsunąłem ją z ust. Nie miałem ani grama kaszlu, oczy miałem zdrowe. Na Antarktydzie, mimo chmur, musiałem cały czas biec w okularach przeciwsłonecznych. Zsunąłem je z oczu, ale zaczęły mnie boleć. Na Antarktydzie z okularami przeciwsłonecznymi na nosie czytałem nawet w namiocie. Jako ciekawostkę dodam, że pół roku później biegałem maraton w Curacao na Karaibach, gdzie odczuwalna temperatura wynosiła około +40°C. Idealnie to pokazuje, jak organizm potrafi się adaptować do każdych warunków i jak wiele siedzi w naszej głowie.
Zabrałeś sobie książkę do czytania na Antarktydę? Pamiętasz tytuł?
Czytałem Jo Nesbø.
Mówisz, że na Antarktydzie było cieplutko?
Tam odczuwalna temperatura wynosiła lekko poniżej -20°C.
Rzeczywiście gorąco.
Na Antarktydzie odzież musiałem zmienić na lżejszą. Wersja z bieguna północnego była zbyt ciepła na tamte warunki.
Jak biega się w butach polarnych?
Ja biegam w zwykłych butach, w takich jak się biega w Polsce po lesie. Bez żadnej membrany, goretexu. Leciutkie, cieniutkie buty Inov8 do biegów przełajowych. Wyszedłem z takiego założenia, że but trzeba podnieść i to kosztuje organizm energię. Im but jest cięższy, tym więcej energii muszę poświęcić na to, żeby go podnieść. Postawiłem na buty z dobrym bieżnikiem i to w zupełności wystarczyło. Więcej problemów miały osoby, które ubrały się zbyt ciepło. W biegu ciało generuje bardzo dużo ciepła. Zaczynamy się pocić, ubrania nasiąkają, robią się ciężkie, przestają oddychać.
Ciocia Odny ze Spitsbergenu nadal wyrabia sól morską z wody z Adventalen?
Ostatnio nic o tym nie mówiła, tak że myślę, że nie wyrabia, ale mówiła, że jest bardzo zapracowana i że tej soli ma bardzo dużo w domu. Można kupić ją w lokalnych sklepach. Wyrabia teraz ręcznie malutkie, kolorowe domki, wizytówkę Longyearbyen. Odny to taka złota rączka, która potrafi zrobić wszystko. Od dwudziestu paru, jak nie trzydziestu paru lat mieszka na Spitsbergenie. Wcześniej w Ny-Alesund, teraz w Longyear.
Autor zdjęcia głównego: Mark Conlon
Korekta: Monika Subda
Kontynuuj podróż
- „Żyjemy daleko na północy i często, jeśli potrzebujemy pomocy, zanim otrzymamy ją z kontynentu, możemy liczyć tylko na siebie” – rozmowa z Sysselmannem Svalbardu Kjerstin Askholt
- Głos płynący na Spitsbergen. Rozmowa z Zofią Bunsch-Makarewicz
- „Wojny między psami i niedźwiedziami nie było nigdy”. Tadeusz Makarewicz o wyprawie założycielskiej na Spitsbergen w latach 1957-1958