Kuba, w Polsce Kubuś. Tak przestawia się człowiek z Sankt Petersburga, który mieszka na statku Polar Girl. Trudni się wyprawami po Oceanie Arktycznym. Kiedy w drodze powrotnej z Barentsburga turyści znikają pod pokładem, by ogrzać zmarznięte ciała, on stoi na dziobie statku i przygląda się widokom, które zna na pamięć. Mówi, że kocha Arktykę. Jego pokora i szacunek do natury są czymś niezwykłym do doświadczania. Zwłaszcza smutek, który towarzyszy mu w jego ostatnich „letnich” dniach na Svalbardzie. W końcu zapytał, kim jestem. Kiedy odpowiedziałam, że Polką, odrzekł, że zna jedną osobę z Polski, pisarkę Ilonę Wiśniewską. Przekazał pozdrowienia, a one szukały Ilony Wiśniewskiej przez trzy lata. To właśnie od nich zaczęła się nasza pierwsza rozmowa.
Książka „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen” jest jedną z tych, która ma swoje miejsce w najdalej wysuniętym na północ muzeum, ale nie jedyną, którą napisała Ilona Wiśniewska. Spod jej pióra wyszły również „Hen. Na północy Norwegii”, „Lud. Z grenlandzkiej wyspy”, „Przyjaciel Północy” oraz „Migot. Z krańca Grenlandii”. To właśnie ostatnia z wymienionych książek stała się pretekstem do poniższej rozmowy, w której Ilona Wiśniewska mówi między innymi o przywiązaniu rdzennych mieszkańców północy do krajobrazu i przebywaniu w przestrzeni, w której oszczędza się słowa.
Zacznę tradycyjnie po grenlandzku: czy jesteś człowiekiem?
Mam wrażenie, że na północy jest się najlepszą wersją człowieka. Ma się dużo przestrzeni na to, żeby być samemu ze sobą i poznać się od wielu stron.
Pierwsze pytanie to oczywiście fragment z książki „Lud”, tradycyjne powitanie myśliwych w północnej Grenlandii, ale zanim do niej przejdziemy, porozmawiajmy o twojej drodze na północ. Jak trafiłaś na Spitsbergen?
W wyniku splotu różnych wypadków. Mieszkałam wtedy we Wrocławiu. Miałam 28 lat, moje życie skręciło w nieoczekiwanym kierunku i potrzebowałam coś zmienić. Postanowiłam polecieć na północ najdalej, dokąd dolatuje rejsowy samolot. Miałam marną pracę, więc mama dała mi świnkę skarbonkę, do której odkładała pieniądze. Poleciałam, żeby przemyśleć kilka spraw i też się ochłodzić, bo we Wrocławiu było bardzo gorąco. Pracowałam wtedy w wydawnictwie wydającym kobiece gazety i pomyślałam, że może na Spitsbergenie też są jakieś media. Napisałam mejla do lokalnej gazety. Dostałam odpowiedź od redaktora naczelnego, który z reguły nie odpowiadał z braku czasu. Do dzisiaj nie wie, dlaczego wtedy odpowiedział. Umówiliśmy się na kawę i jest on aktualnie moim mężem.
Tym redaktorem naczelnym był Birger Amundsen.
Analizowaliśmy tę sytuację wielokrotnie. Jaki to był dzień tygodnia, jaka godzina i dlaczego odpowiedział. Cieszymy się, że złamał swoje zasady. To, że zamieszkałam na Spitsbergenie, to jego zasługa, bo tam wtedy pracował, a ja zostawiłam pracę we Wrocławiu i przyleciałam z jedną walizką.
Pracowałaś w archiwum lokalnej gazety.
Przez pół roku byłam operatorką skanera, który skanował archiwum fotograficzne tejże gazety. Później przez cztery lata pracowałam w archiwum fotograficznym i laboratorium tamtejszego muzeum.
I potem pojawił się Barry Lopez i „Arktyczne Marzenia”?
Jestem z tych, którzy nigdy nie czytali literatury polarnej. Znałam nazwisko Barry’ego Lopeza, ale „Arktyczne Marzenia” przeczytałam dopiero niedawno, kiedy książka ukazała się po polsku. To jest wspaniała podróż, książka, którą się smakuje po kawałku.
Również staram się czytać Barry’ego Lopeza. Wychodzi około jednej kartki dziennie.
Nie da się inaczej. W „Migocie” użyłam mojego ukochanego fragmentu, o tym, że kraina wie, że się w niej znalazłeś. To mocno oddziałuje na zmysły, bo często na północy jestem sama i jedynym punktem odniesienia jest moje własne ciało. To, jak przeżywam, marznę, doświadczam.
Interesują cię rdzenni ludzie północy, ale jedną z motywacji do napisania książki „Migot” była chęć odkrycia tęsknot Gerta, twojego przyjaciela i jednego z bohaterów „Ludu”, który odebrał sobie życie i został pochowany właśnie w Qaanaaq, skąd pochodził. Odnalazłaś odpowiedź na to pytanie?
Odpowiedź pojawiała się w rozmowach z mieszkańcami Qaanaaq. Przywiązanie rdzennych mieszkańców północy do tego, skąd pochodzą, bardzo mnie inspiruje. Uczę się od nich przywiązania do krajobrazu. Mimo że mają problemy związane z infrastrukturą, z łatwością życia, to jednak ten krajobraz ich konstruuje. Będąc gdzie indziej, cały czas za nim tęsknią. Gert, kiedy mieliśmy jeszcze kontakt przez rok od mojego wyjazdu z Uummannaq, wysyłał mi dużo zdjęć. Zawsze były to krajobrazy. To był on w przestrzeni, za którą tęsknił. Nie miałam wspólnego języka z jego rodziną. Było to raczej wspólne przeżywanie żałoby. Bardzo ważne było dla mnie stanąć na ziemi, z której pochodził. Rozejrzeć się dookoła.
Słyszę w twoim głosie troskę. Piszesz o miejscu stosunkowo nietkniętym ludzką ręką, wpływami świata zachodniego, ale czynisz je w jakimś stopniu „znanym miejscem”. Czy jest w tym jakieś niebezpieczeństwo? Poza troską czujesz pewnego rodzaju zobowiązanie?
Czuję ogromny szacunek do ludzi, których spotykam i o których piszę. Bardzo ważne jest dla mnie, żeby pisać o ludziach z takim szacunkiem, z jakim chciałabym, żeby ktoś pisał o mnie. Północ Grenlandii jest bardzo dobrze opisana. To zagrożenie już istniało i cały czas się pojawia. Zagrożenie pisania pobieżnego, bez szacunku i z pozycji człowieka, który wie, jak ci ludzie powinni żyć. Te miejsca są daleko, ale nie są nietknięte przez innych. Ludzie byli przesiedlani, mają tam amerykańską bazę wojskową. Wiele razy dotykała ich wielka polityka światowa i nigdy z korzyścią dla mieszkańców. Trema zawsze towarzyszy pisaniu, przynajmniej mojemu. Bardzo ostrożnie piszę o tym, czego doświadczam i co przeżywam.
Czego jeszcze nauczyłaś się od ludzi, których spotkałaś i czego my jako społeczeństwo uprzywilejowane powinniśmy się od nich nauczyć? Da się przełożyć pewne zachowania na naszą kulturę?
Wszystko da się przełożyć, ale w odpowiedniej skali. Nie jesteśmy tak zakorzenieni w przyrodzie, a dla mnie to ogromna nauka bycia nieznaczącym jej elementem. Przekładam to na własne życie w Norwegii. Staram się nie gromadzić za dużo, nie kupować, nie marnować, nie obrastać rzeczami i nie żyć w nadmiarze. Uczę się, żeby praktycznie podchodzić do wielu spraw.
Podczas spotkania autorskiego powiedziałaś, że na północy oszczędza się słowa, a w ciszy jest bardzo dużo emocji. Myślisz, że w Siorapaluk ta cisza wybrzmi kiedyś na zawsze?
Myślę, że tak. Mieszkańcy sami o tym mówią. Siorapaluk jest jedną z ostatnich funkcjonujących wsi na północy. W okolicy są już inne wysiedlone. Ludzie przenieśli się do Qaanaaq, na południe do Ilulissat. Mieszkańcy widzą ten koniec. Członkowie ich rodzin już go doświadczyli. Wysiedlanie jest faktem. Przyjaciel, z którym tam byłam, Kadduna, kiedy lata na Grenlandię, a jest tam średnio co dwa lata, widzi coraz mniej ludzi, a coraz więcej pustych domów. Wielu bohaterów książki mówiło, że chce tam pozostać, ale system jest tak konstruowany, żeby sami w pewnym momencie chcieli się wyprowadzić i żeby uważali, że jest to ich decyzja.
W Avanersuaq uczyłaś się, jak nie zadawać pytań, które od razu się nasuwają. Czy zadałaś kiedyś takie pytanie, którego żałowałaś?
Zdarza się, że zadaję pytania, po wybrzmieniu których uważam, że są kompletnie bezsensowne. Jednego z bohaterów, praprawnuka Roberta Peary’ego, Aleqatsiaqa Peary’ego, który bardzo dobrze mówił po angielsku, zapytałam, czy uczył się go w Danii. Odpowiedział: „Nie, uczyłem się go tutaj”. Założywszy, że mieszkał w Danii, uznałam, że języka angielskiego musiał nauczyć się właśnie tam. To jedno z tych głupich pytań, którego wstydzę się do dzisiaj.
Bohaterowie książki „Migot” wpuszczają cię do swojego świata, a ten jest negatywnie doświadczony przez przybywających. Spędzając z nimi czas, czułaś to piętno? Jaki jest twój sposób na to, aby nie być narzucającą się? Jak się do tego zabrać?
Piętno czułam cały czas. Piszę o tym w „Migocie”. Bardzo wstydziłam się tego dnia, kiedy pierwsza z osób powiedziała, że płaci się tam za wywiady. Kłóciło się to z moją etyką pracy. Z drugiej strony oczywiście rozumiem, bo my nie szanując mieszkańców, sprawiamy, że to nas przestaje się szanować. Rozumni i inteligentni ludzie, którzy tam mieszkają, też mogą chcieć nas traktować jako źródło dochodu. Nie wiem, czy robiłam coś lepiej niż inni. Miałam więcej czasu i Kaddunę, który był moim przewodnikiem. Ludzie mu ufali i wiedzieli, że ich nie wykorzysta, więc był to mój kapitał. Myślałam, że książka „Lud”, którą miałam ze sobą, też jest potwierdzeniem tego, że robię coś porządnie. Chyba najważniejsze jest to, że nie ma ustalonego scenariusza, jak ma wyglądać książka. Dajesz się temu zaskoczyć. Mnie zaskoczyło, że spotkałam się z niechęcią ludzi i że byłam dla nich synonimem zła, które przyjeżdża.
Czytając książkę, odniosłam wrażenie, że to nie tylko opowieść o Grenlandczykach, ale także wspaniała lekcja etyki dziennikarskiej. Jak wygląda proces pisania Ilony Wiśniewskiej? Robisz to na miejscu, czy zbierasz notatki i montujesz całość po powrocie?
Wyjazdy są zawsze ograniczone w czasie. Północna Grenlandia to były trzy miesiące. Notatki robię codzienne. Czasami nie mam nic do napisania, ale i tak je robię. Mam słabą pamięć i muszę wszystko opisywać, żeby później wrócić do tego świata. Prowadzę dziennik i zawsze mam ze sobą telefon albo dyktafon. Nagrywam sytuacje, dźwięki i wywiady. Na Grenlandii było dużo trudnych doświadczeń, więc jak przyjechałam do domu w połowie grudnia, byłam emocjonalnie mocno wyczerpana. Musiałam się odciąć. Zazwyczaj tak robię. Odcinam się od tematu na jakiś czas i dopiero potem zasiadam do notatek. Mam taki gruby zeszyt, w którym sama piszę, ale mieszkańcy też mogą coś w nim narysować i napisać. Jest kopalnią bardzo fajnych wspomnień. Samo pisanie to bardzo żmudny proces. Jestem dosyć dobrze zorganizowana, więc jak mam deadline na książkę, robię wszystko, aby oddać ją przed terminem. Mam swój pokój, w którym piszę. Za oknem są drzewa. Jesion i jarzębina. Potrzebuję ciszy do pisania. Piszę bardzo długo, czasami jest to pół strony w ciągu dnia. Czasami jeszcze mniej. Podczas pisania książki grenlandzkiej, musiałam cały czas słuchać głośnej muzyki na słuchawkach. W procesie pisania jest cisza, ale jak jest już to napisane, zaczyna wchodzić w rytm.
Wracasz do tego, co już napisane, poprawiasz i czytasz od nowa?
Oczywiście. To, co jest napisane, zawsze czytam na głos, bo musi być w tym muzyka, rytm opowieści.
Jaka jest prawda Ilony Wiśniewskiej?
To jest w ogóle nieinteresujące dla mojego czytelnika. Jestem tylko przekaźnikiem historii. Staram się robić to najbardziej rzetelnie, jak potrafię. Fakty historyczne muszą się zgadzać i je weryfikuję, ale sposób, w jaki ktoś mi opowiada, co przeżył, jest jego prawdą. Staram się nie oceniać. Moją prawdą jest słuchanie tych historii z szacunkiem.
W rozmowie z Michałem Nogasiem powiedziałaś, że nie będziesz pisała już o Grenlandii. Czy możesz zdradzić swoje plany na kolejne książki? Pozostaniesz na północy?
Nie będę już pisać o Grenlandii. O północy będę pisać na pewno.
Czym różni się noc polarna na Grenlandii od tej, której doświadczałaś na Spitsbergenie?
Jesteś bardzo daleko od reszty świata. Przez złą pogodę nie przylatuje helikopter. Na Spitsbergenie zawsze coś przyleci. Na samolot można czekać dwa dni, ale nie trzy tygodnie. W Longyearbyen mieszka dwa tysiące ludzi. Cała infrastruktura jest zapewniona, również ta rozrywkowa. Życie toczy się na zewnątrz. Odbywają się koncerty, festiwale. Nie ma czasu wejść w ten mrok, który budzi się w człowieku. Z małej wsi Siorapaluk nie można za bardzo wyjść w teren. Poczucie osaczenia ciemnością jest bardzo dojmujące. Na Spitsbergenie podczas nocy polarnej nie jest tak zimno. Minus trzydzieści stopni potęguje ciemność i poczucie osamotnienia.
Zdjęcie główne: © Birger Amundsen
Korekta: Monika Subda