Na intensywnym myśleniu, jak wrócić w regiony polarne, Daga Bożek spędziła sześć lat. W Arktyce i Antarktyce ponad dwa. Zachorowała na „gorączkę polarną”, ale przekuła ją na działalność popularyzatorską i pisanie książek. Ludzi napotkanych na swojej drodze nazywa prawdziwymi pasjonatami. Te słowa wyjmuje mi z ust, ponieważ dokładnie w ten sam sposób to ja chcę ją opisać. Na ten wywiad czekałam ponad rok. W tym czasie obserwowałam działania Dagi w projekcie polarniczki.pl oraz Edu-Arctic.PL. To dzięki niej poznałam niezwykłe „Żony polarników” Kari Herbert i przeczytałam „Reportaż przywieziony w zębach” Andrzeja Nowalińskiego i Zdzisława Kazimierczuka. Rozmawiamy o polarnych historiach, wyzwaniach, z którymi mierzyły się pionierki polskich wypraw polarnych i o miejscu, które wymyka się podporządkowaniu woli człowieka.
Polarniczka Daga Bożek urodziła się w 1986 roku w Krakowie. Uczestniczyła w XXXV Wyprawie IGF PAN do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie i XL Wyprawie Antarktycznej do Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego. Jest autorką książek „Dom pod Biegunem. Gorączka (ant)arktyczna”, „Ryszard Czajkowski. Podróżnik od zawsze” oraz „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”. Ta ostatnia ukazała się 3 listopada 2021 roku. Daga Bożek wraz z bohaterkami przybliża w niej historię badań polarnych i uzupełnia tę historię o wątek kobiecy.
Dzisiaj premiera twojej książki „Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata”. Do ilu kobiet, które pracowały i nadal pracują w regionach polarnych w polskich placówkach badawczych w Arktyce i Antarktyce, udało ci się dotrzeć?
W książce są łącznie pięćdziesiąt dwa wywiady – to nie tylko rozmowy z kobietami, ponieważ do współpracy zaprosiłam też kilku panów. To bardzo mały wycinek, bo kobiet, które tam jeżdżą, jest naprawdę wiele. Od końcówki lat 50. do teraz udało mi się naliczyć trzysta siedemdziesiąt trzy nazwiska kobiet, które pracowały we wszystkich stacjach badawczych, należących do Polski w Arktyce i Antarktyce.
I tu pojawia się idea, żeby kontynuować rozmowy na polarniczki.pl.
Tak, jest taki plan. Książka jest formą ograniczoną, więc nie udało mi się zmieścić w niej całego materiału. Jest bardzo dużo kobiet, które znane są nie tylko w środowisku polskim. Pracują za granicą albo w międzynarodowych zespołach. Warto poszerzyć pojęcie polarniczki. W książce skupiłam się na wycinku historii polskich badań polarnych i kobietach, które pracowały w stacjach badawczych należących do Polski. Gdybyśmy spojrzeli szerzej na termin polarnik/polarniczka mogłoby się okazać, że są to też osoby, które regularnie jeżdżą w regiony polarne w celach sportowych, wyczynowych. Nie można na przykład odmówić tytułu polarniczki pani Małgorzacie Wojtaczce, pierwszej Polce, która kilka lat temu zdobyła biegun południowy. W przyszłości chciałabym porozmawiać z takimi osobami.
Dlaczego zgromadzenie osobistych narracji polarniczek i ukazanie ich perspektywy jest ważne?
Mam wrażenie, że wiedza ogółu społeczeństwa na ten temat jest dość niewielka. Mam mnóstwo znajomych polarników, bardzo dużo czytam o regionach podbiegunowych, więc jestem bombardowana i sama bombarduję takimi treściami non stop. Wystarczy wychylić się gdzieś, spotkać innych ludzi, którzy nie wiedzą, gdzie jest Spitsbergen, że Polska ma stacje badawcze, a naprawdę mamy się czym pochwalić. Polska obecność w regionach polarnych to już ponad sto lat. Jest mnóstwo wybitnych naukowców, którzy aktualnie prowadzą badania lub którzy w przeszłości bardzo wiele zdziałali. Szkoda byłoby się o tym nie dowiedzieć.
W książce oddajesz głos kobietom opowiadającym polarne herstorie, ale w komentarzach na stronie projektu polarniczki.pl jeden z kibicujących ci komentatorów zauważył: „Nie zapomnij napisać o sobie”. Zatem jaka jest polarniczka Daga Bożek?
Zastanawiam się nad tą definicją, bo lubię używać tego określenia. Myślę, że spędzenie ponad dwóch lat w regionach polarnych jest doświadczeniem, dzięki któremu można się tak nazywać. Byłyby osoby, które żachnęłyby się, że niekoniecznie można być polarnikiem, jeśli nie jest się naukowcem. Nie jestem już polarniczką praktykującą, bo nie wyjeżdżam w regiony polarne regularnie, jak niektóre moje koleżanki, czy koledzy. Mój związek z regionami polarnymi jest bardzo silny, ponieważ pracuję w Instytucie Geofizyki Polskiej Akademii Nauk, który zarządza stacją w Hornsundzie na Spitsbergenie i stacją imienia Antoniego Bolesława Dobrowolskiego, która znajduje się na Antarktydzie Wschodniej. Pracuję w projektach, które upowszechniają wiedzę o regionach polarnych. Przez swoje prywatne zainteresowania siedzę też mocno w literaturze polarnej. Nie wiem, czy polarniczka w stanie spoczynku jest właściwym określeniem, ale plasowałabym się pomiędzy czynnym, rozumianym przez pracę w terenie pojęciem, a takim idącym w stronę upowszechniania, popularyzacji.
W książce „Dom pod biegunem. Gorączka (ant)arktyczna” opisujesz przebieg swojej rekrutacji na XXXV Wyprawę Polarną IGF PAN do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie. Pracując przez jakiś czas w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN uczestniczyłaś w rekrutacjach innych kandydatek na wyprawy, zatem twoja perspektywa jest dziś szersza. Co jest główną motywacją kobiet rekrutujących się na wyprawy?
Motywacja u kobiet i mężczyzn jest taka sama. Nie rozgraniczałabym tego. Po pierwsze są to kwestie zawodowe, czyli rozwój umiejętności, sprawdzenie się w środowisku naukowym, międzynarodowym. Dochodzi też chęć przeżycia przygody. W przypadku osób, które starają się o pracę związaną z monitoringami, to osoby, które kochają przyrodę. Prowadzą na przykład obserwacje ptaków. Bardzo często mamy do czynienia z prawdziwymi pasjonatami, nawet jeśli chodzi o stanowiska techniczne, takie jak mechanik, elektronik, czy informatyk. To osoby, które chcą sprawdzić się, pracując przy nietypowych problemach i w nietypowych warunkach pracy. Zaznaczę, że na stanowiska techniczne zdecydowanie częściej to panowie zgłaszają papiery, panie bardzo rzadko. Dlatego tym bardziej zachęcam – dziewczyny, jeśli czujecie, że taka praca jest dla was, ślijcie aplikacje!
Dwa lata po zimowaniu w Arktyce obrałaś kierunek zupełnie przeciwny. Zatem Arktyka, czy Antarktyka? Które z tych miejsc jest ci bliższe?
W pewnym sensie te miejsca są do siebie podobne, ale jednak inne. Pod względem krajobrazowym i pod względem fauny. Obie stacje całoroczne troszeczkę inaczej funkcjonują. Jadąc na pierwszą wyprawę, czułam niesamowitą fascynację. Było sporo romantyzmu polarnego. Jak mówiła pani profesor Anna Kołakowska, jedna z bohaterek mojej książki, wszystko, co robimy pierwszy raz, jest jak pierwsza miłość. Jadąc na drugie zimowanie, wiedziałam już mniej więcej, w jakie warunki i po co jadę. Uświadomiłam sobie, że jest to coś, co się może więcej nie wydarzyć. Mam wrażenie, że starałam się ten czas spożytkować bardziej, kiedy byłam na drugim zimowaniu.
Pamiętasz swoje pierwsze uczucie, które towarzyszyło ci po dotarciu na Spitsbergen?
Było to coś niesamowitego. Czułam się jak dziecko, które wchodzi w świat baśni opowiadanych przez rodziców na dobranoc. Nie wierzyłam, nawet jak statek wypływał już z portu, że to się naprawdę dzieje. Było to coś absolutnie niebywałego. Pamiętam, jak wysiadłam ze statku. Na brzeg zawieziono nas pontonami. Kilkusetmetrową trasę do głównego budynku stacji przeszłam jak w malignie. Pierwszą napotkaną osobę poprosiłam, żeby uszczypnęła mnie w ramię.
Bardzo chcę zadać ci pytanie, które zadałaś Danucie Bednarek, pierwszej kobiecie, która zimowała w polskiej stacji w Hornsundzie. Co było dla ciebie trudne w pobycie na Spitsbergenie?
W pewnym sensie trudne były dla mnie interakcje społeczne. Człowiek nie do końca zdaje sobie sprawę, co to znaczy przebywać z kimś obcym właściwie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Z perspektywy czasu wiem, że bycie samemu ze sobą jest czasami trudne. Bardzo łatwo można dać się wyprowadzić z równowagi bzdurami. Kiedy tam byłam, nie do końca tak to oceniałam. Zwracałam uwagę na uciążliwość innych osób. Po jakimś czasie przyszła refleksja i zrozumiałam, że ja też byłam uciążliwa.
Da się być idealnym podczas zimowania?
Na pewno się nie da. Tutaj nie da się być idealnym, a tam pod tym względem jest jeszcze trudniej. Po zimowaniach uświadomiłam sobie, jak bardzo cienką granicą jest równowaga psychiczna. W pandemii wszyscy tego doświadczyliśmy. Trudno zachować pozory normalności, kiedy nagle zamyka się nas na małej przestrzeni. To uświadamia, że nie można w stu procentach powiedzieć, jak człowiek zachowałby się w danym momencie. Kiedyś mówiłam – gdybym była na twoim miejscu, to zrobiłabym tak i tak. Teraz wiem, że to jest bzdura, że nie ma czegoś takiego. Nie ma stanów idealnych, w których zachowujemy się modelowo.
Napotkałaś przeszkody w swojej karierze polarniczki? Czy uważasz, że którekolwiek z nich dotyczyły płci?
Przyznam szczerze, że nie. Może pojawiły się żartobliwe docinki kolegów w stylu: „ale z ciebie baba”. Nie była to jawna dyskryminacja. Nikt nie dał mi do zrozumienia, że jestem w miejscu, w którym nie powinno mnie być, bo jestem kobietą. Mam wrażenie, że te czasy już minęły. Niektóre dziewczyny w moim wieku, które jeżdżą w regiony polarne, mówią, że zdarzają się takie sytuacje. To kwestia kultury konkretnej osoby wypowiadającej takie sądy, a nie ogólnego trendu. Jeśli chodzi o regiony polarne jest dużo możliwości, z których mogą korzystać zarówno kobiety, jak i mężczyźni.
W różnych przestrzeniach nieustannie borykamy się z systemową dyskryminacją kobiet, niesprawiedliwością i mikroagresją. Czy polarniczki doświadczają tego również w swoim środowisku? Czy, wręcz przeciwnie, świat nauki związany z regionami polarnymi jest obszarem inkluzywnym, otwartym i pozbawionym opresyjnych norm społecznych?
Jest pozbawiony, bo świadomość ludzi, którzy budują świat naukowy, jest większa. Horyzonty są szersze. Jeżeli zdarzają się takie sytuacje, kładłabym je na karb kultury bądź szacunku do drugiego człowieka ze strony konkretnej jednostki, niepotrafiącej się zachować w danej sytuacji. Tego typu zachowania ocenia się jako naganne. Przebywanie w regionach polarnych, na wąskiej przestrzeni, w zamkniętej grupie osób, to umiejętność i dotyczy ona i jednej, i drugiej płci. Trzeba wypracować granice własnej prywatności i nauczyć się większej asertywności. Kiedy mieszka się w jednym budynku, zawsze ktoś będzie chciał ci wejść na głowę. Są grupy bardzo współpracujące, empatyczne i wyprawy, gdzie pojawia się wrogość między członkami ekipy.
Z jakimi wyzwaniami mierzyły się badaczki obszarów polarnych w przeszłości i czym różnią się one od tych, które stoją przed przyszłymi naukowczyniami?
Wyzwaniem dla uczestniczek pierwszych wypraw był ekwipunek. Dziewczyny dostawały ubrania takie jak mężczyźni. Musiały je dostosować, żeby w miarę na nich leżały. Pamiętam opowieści pani profesor Kołakowskiej, która była pierwszą kobietą zimującą w Antarktyce. Mówiła, że nie miała nawet odpowiednich kosmetyków. Odmroziła skórę na twarzy, bo nie miała zwykłego kremu. To samo dotyczy wyposażenia wyprawy pod względem żywności. Obecnie są lepsze suplementy, lepszej jakości żywność. Człowiek wraca w miarę dobrej kondycji fizycznej. Na starszych wyprawach różnie z tym bywało. Czasami, ze względu na niewłaściwą dietę, pojawiały się problemy z zębami. Jeśli chodzi o prace naukowe, lżejszy i bardziej wydajny jest sprzęt. Można pracować w sposób bardziej efektywny. Dzięki technologii kobiety nie są aż tak wykluczone. Silniki zaburtowe stosowane w łodziach są już tak lekkie, że kobiety bez problemu poradzą sobie z ich obsługą. Pod względem czysto obiektywnym i mentalnościowym jest lepiej, bo świat się zmienił, poszedł do przodu. Dziewczyny są coraz lepiej wykształcone, robią doktoraty, wybierają kariery naukowe. Dużo kobiet pracuje w regionach polarnych i są świetnymi specjalistkami w tym, co robią. Mogą pojawić się wyzwania indywidualne, ale nie ma już ściany, z którą musiały mierzyć się pionierki polskich wypraw polarnych.
Porozmawiajmy o feminatywach. W niektórych rozmowach pytasz o nie swoje rozmówczynie. Jakie ty masz do nich podejście?
Jestem filologiem z wykształcenia. Mówię filolog, bo przyznam szczerze, że do tej filolożki nie mogę się zachęcić. Nie brzmi mi to fonetycznie. Świetnie natomiast jest mieć wybór. Nie chciałabym, żeby ktoś narzucał formę w jakiej chcemy o sobie mówić. Bardzo mi się podobało, jak w książce wypowiedziała się na ten temat Krystyna Kozioł. Mówi o sobie albo geograf, albo geografka, obie formy jej pasują. Powtarza, że dla niej nie jest istotne, jak się o niej mówi, czy jak ona sama o sobie mówi. Ważne, żeby mogła robić to, co chce. Niech będzie geografem, jak komuś to pasuje, ale jak chce zrobić konkretne badania, niech nikt jej nie mówi, że nie może ich zrobić, bo jest kobietą. Wydaje mi się, że to jest clou. Większość z moich rozmówczyń to kobiety o wykształceniu ścisłym, albo przyrodniczym i kwestie nazewnictwa są dla nich naprawdę drugorzędne. Dla nas, humanistek, język i to, w jaki sposób opisujemy rzeczywistość społeczną ma zdecydowanie większe znaczenie. Dla bohaterek książki, nie było to aż tak istotne. Były wręcz zaskoczone, że je o to pytam. Polarniczki to ciekawa grupa zawodowa i warto wziąć to pod uwagę.
Czy w Arktyce lub Antarktyce miałaś jakieś szczególne spotkania z dziką przyrodą, które zapadły ci w pamięć?
W Arktyce były to oczywiście niedźwiedzie polarne, ale wszystkie spotkania ze zwierzętami były niesamowite. To dzika przyroda i człowiek czuje, że jest tam gościem. Z niedźwiedziami polarnymi miałam ciekawe doświadczenie. Przelewały się u mnie różne emocje. Z jednej strony zachwyt, radość, bo naprawdę jest to przepiękne zwierzę, ale z drugiej strony atawistyczny lęk. Spotkanie niedźwiedzia polarnego w terenie, gdzie mamy broń, ale mimo wszystko zagraża on naszemu życiu, dostarcza bardzo silnych emocji. Takich, których nie mamy tutaj.
Z jakiej broni korzystałaś na Spitsbergenie?
W stacji były bocki, sztucery i rewolwery. W dłuższe trasy wybierałam ten ostatni typ broni, bo była lekka i dość wygodna w transporcie. Choć oczywiście w przypadku kontaktu z niedźwiedziem zdecydowanie lepiej by było mieć przy sobie bocka, albo sztucer.
Możesz powiedzieć coś więcej o „polar flexibility”? Czy ta umiejętność sprawdza się w życiu codziennym tu, w Polsce?
Bardzo się sprawdza. Zimowania mi pomogły, chociaż nie jest jeszcze tak idealnie, jak bym tego chciała. Pozwoliły mi wyzbyć się sztywnej formy przyzwyczajeń. Regiony polarne pokazują, że przyroda i pogoda mają wpływ na większość planów i trzeba je umieć dostosować do aktualnych warunków. Czasami naprawdę nie ma sensu forsować różnych rzeczy. Podejście „polar flexibility”, które na początku mnie denerwowało, jest bardzo fajną umiejętnością. Trochę czasu mi zajęło, żeby to zrozumieć.
W Arktyce i Antarktyce spędziłaś ponad dwa lata. Co cię do nich przyciąga? Zamierzasz wrócić?
Przyciągają niesamowite wrażenia estetyczne. Tam jest po prostu pięknie. Tęskni się za spokojem, za tym, że można pobyć ze sobą samemu, przemyśleć wiele rzeczy, zdystansować się, nabrać oddechu. W codziennej gonitwie, zapominamy o wielu rzeczach. Nie mamy możliwości, żeby usiąść, porozmawiać, poświęcić na coś więcej czasu. To mi się szalenie podobało w tych miejscach. Uświadomienie sobie, że są jeszcze takie miejsca niezmienione, niezniszczone. Wszystko, co tutaj podporządkowane jest woli człowieka, tam wymyka się temu podporządkowaniu. Pytanie, czy chciałabym wrócić, nie jest łatwe. Na potrzeby pisania książki o polarniczkach, które naprowadziło mnie na różne refleksje, policzyłam sobie, że na intensywnym myśleniu jak wrócić, spędziłam sześć lat. W 2019 roku miałam wyjechać na trzecie zimowanie. Dostałam propozycję poprowadzenia wyprawy do stacji Arctowskiego, pół roku spędziłam na jej przygotowaniu od strony logistycznej i kadrowej, ale wycofałam się z tego. Zrozumiałam, że już nie muszę jeździć. Czas pomiędzy dwiema wyprawami był okresem ogromnej tęsknoty, chęci, żeby wrócić. Wiele życiowych decyzji podporządkowywałam pod wyjazdy. 2019 rok był przełomowy. Przez to, że rekrutowałam uczestników wyprawy i miałam trochę wpływu na to, kto na nią pojedzie, zainspirowałam parę osób. Dzięki moim podpowiedziom, mojej inspiracji, ktoś dotarł w te miejsca, zachwycił się nimi podobnie jak ja. Docieram tam więc za każdym razem, kiedy dociera tam osoba, której ja o tych regionach polarnych powiedziałam. Myśl, że można tam pojechać i pracować się rozprzestrzenia. I mnie to niesamowicie cieszy. Ludzie, którzy trafili w regiony polarne, zmieniają swoje życie. Traktuję to jako kolejny etap mojego zainteresowania polarystyką. Nie mam już więc takiego „stanu podgorączkowego”, jak wtedy. Teraz chciałabym się skupić na życiu tu. Oczywiście nie wykluczam wyjazdu, ale na ten moment byłaby to podróż sentymentalna. Regiony polarne cały czas są we mnie. Cały czas mi towarzyszą. Czasem zamykam oczy, widzę lodowce, śnieg i czuję się spełniona. Taki stan jest lepszy, niż stan tęsknoty niczym nieutulonej, która powoduje, że człowiek nie jest przypisany do tego, co go otacza.
Czy ten moment, kiedy zrozumiałaś, że już nie musisz jeździć, przyniósł ci ulgę?
Tak. Popularyzowanie wiedzy o regionach polarnych i pisanie książek pojawiły się praktycznie po pierwszym zimowaniu. Cały czas byłam obecna w środowisku polarnym poprzez działalność upowszechniającą. Prowadziłam też sporo seminariów dla dzieci i młodzieży. W dwóch wyprawach uczestniczyłam z byłym już mężem i kiedy przygotowywaliśmy się do tej trzeciej wyprawy, zrozumiałam, że nasze drogi się rozchodzą. Zrozumiałam że chcę iść dalej. Kolejny wyjazd byłby próbą ucieczki, odskoczni od nierozwiązanych sytuacji. Wolałam stawić temu czoła. Regiony polarne są moją gwiazdą przewodnią, ale nie muszę już zostawiać wszystkiego, żeby tam być, bo mam je w sercu. Tutaj, gdzie jestem, czuję się spełniona i szczęśliwa, a to jest najważniejsze.
Tobie też śnią się regiony polarne?
Zdarza się, że mi się śnią. W tym aktywnym okresie był to jeden z powtarzających się motywów. Śniło mi się, że są to miejsca ogólnodostępne. Jestem w stacji polarnej i w każdej chwili mogę z niej wrócić do domu, bo obok lądowisko śmigłowca. To pokazuje, że te przestrzenie są geograficznie odległe, ale cały czas mi bliskie.
Co jeszcze powinniśmy powiedzieć czytelnikom o książce „Polarniczki”?
„Polarniczki. Zdobywczynie podbiegunowego świata” to na pewno przybliżenie historii badań polarnych w pigułce i uzupełnienie jej o wątek kobiecy, który w ogólnych monografiach lub opracowaniach nie wybrzmiał. Książka ma charakter uniwersalny. Pokazuje osoby, które były ambitne, miały wyznaczone cele i realizowały je bez względu na wszystko. Bez względu na sytuację polityczną, społeczną, kulturową. Kobiety, które są bohaterkami tej książki, mogą być wzorem i inspiracją dla każdego. Jeżeli chce się coś w życiu zrobić, to naprawdę się da.