Kaszalota płynącego w kierunku człowieka można odczuć w pewien określony sposób. Wystarczy wyobrazić sobie dostojnie nadjeżdżający, powoli nabierający kształtu autobus. Czasami, choć w nieco innej postaci, nabiera go też pędzący w stronę fotografa wół piżmowy. Biegnie on kilkadziesiąt kilometrów na godzinę, ale za to pięknie. W otoczeniu falującego futra i sypiącego się na boki śniegu. Tu sygnał jest jasny. To demonstracja siły. Drzemie ona też w spokoju rodziny niedźwiedzi polarnych schodzących ze wzgórza obok jachtu dryfującego w Magdalenfjorden. Kadry te mogłyby stać się wymysłem wyobraźni, ale nie są. Marcin Dobas, fotograf National Geographic, organizator wypraw fotograficznych i ratownik górski opowiada o spotkaniach. Ze zwierzętami, ludźmi i miejscami.
Susan Sontag pisała, że aparaty fotograficzne zaczęły powielać świat w chwili, gdy krajobraz ludzki zaczął przekształcać się w zawrotnym tempie. Rozpędzony świat zatrzymują obrazy Dobasa, który z wielkim szacunkiem utrwala notatki z podróżniczej rzeczywistości. Rozmawiamy o Spitsbergenie nie tylko z perspektywy fotografa, ale i człowieka, który do Arktyki powraca od siedemnastu lat.
Marcin, zapomniałeś kiedyś zabrać na wyprawę baterie albo kartę do aparatu?
Raz, ale sytuacja nie była całkowicie podbramkowa. Pojechałem z baterią, która nie pasowała do aparatu. Na szczęście była to dodatkowa bateria. Karty pamięci mam raczej zawsze, ale zdarzyło mi się pojechać ze statywem bez szybkozłączki.
Jak związałeś się z fotografią przyrody? Dlaczego uznałeś, że kierunek fotografia jest dla ciebie odpowiedni?
Studiowałem geologię. Od momentu rozpoczęcia studiów do obrony minęło dziesięć lat. Brałem wszystkie możliwe urlopy, uzupełniałem różnice programowe. Nie spieszyło mi się, żeby kończyć studia, bo były bardzo fajne. Przy wydziale działało Koło Młodych Geologów. Jeździliśmy w różne dziwne miejsca i zawsze zabierałem ze sobą aparat analogowy. Na początku robiłem prezentacje z wyjazdów. Nie tylko przyrodniczo, ale w pełni przekrojowo. W miarę zajmowania się fotografią moja pasja przesunęła się z fotografii krajobrazowej na podróżniczą.
To właśnie w trakcie studiów pierwszy raz wyruszyłeś na Svalbard?
Tak, pierwszy raz na Svalbardzie byłem w 2007 roku. Długo ubiegałem się o to, żeby pojechać do Hornsundu. Nabór był wtedy tylko na wyprawy roczne. Nagle w 2007 roku pojawiła się furtka, która była dla mnie idealna. Mogłem pojechać w charakterze wolontariusza. Byłem osobą do pomocy zarówno przy działaniach grupy technicznej, jak i grupy naukowej. Dało mi to możliwość pobycia w terenie z ludźmi, którzy w Arktyce zajmowali się różnymi dyscyplinami. Z glacjologami chodziliśmy po lodowcu i sprawdzaliśmy, jak wygląda sytuacja na tyczkach. Z ornitologami ze Stanów Zjednoczonych łapaliśmy alczyki, żeby je badać, mierzyć i ważyć. Działałem też z grupą techniczną, bo na tyłach stacji budowano wtedy duży hangar. Wyjazd do Hornsundu był dla mnie bardzo przekrojowy, bo nie zajmowałem się stricte jedną rzeczą. Wcześniej tylko marzyłem o Spitsbergenie, a później wiedziałem już, że lubię tam być.
To dobra okazja, żeby zadać pytanie, jak w twoich oczach zmienił się Svalbard, bo zmiany widoczne są na pewno.
Największe zmiany są chyba związane z turystyką i z rozbudową samego Longyearbyen. Kiedy tam nie pojedziesz, jest jakiś plac budowy, powstaje coś nowego. Hotele, nowe budynki związane z zakwaterowaniem ludzi, którzy przyjeżdżają do pracy. Longyear zyskało na popularności turystycznej i mówię chociażby o wycieczkowcach. Jest to pewnie problemem dla gubernatora, bo w zasadzie jak tylko pojawiają się jakieś rozmowy to zazwyczaj w kontekście ograniczenia liczby turystów. Z jednej strony można ograniczyć, ale z drugiej wiadomo, że turystyka napędza gospodarkę i daje miejsca pracy dla mieszkańców.
Wkraczamy w ciekawe zagadnienie paradoksu svalbardzkiego.
Można tak mówić o każdym miejscu. Na przykład o Nepalu, który pięćdziesiąt lat temu był zupełnie inny. Nie było dróg i turystów. Fakt, że chcielibyśmy żeby gdzieś było dziko jak kilkadziesiąt lat temu, jest spojrzeniem egoistycznym. Świat się zmienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że mieszkańcy pewnych miejsc potrzebują zmian bo dobrze by było gdyby dziecko nie musiało iść trzy godziny do szkoły. Turystom to przeszkadza bo wolą odwiedzać dzikie miejsca. Mówię to jako osoba pracująca w branży turystycznej, jako przewodnik, pilot i organizator wyjazdów. Ja też przyczyniam się do zwiększenia liczby turystów w Arktyce, i też pewnie chciałbym aby to była dziewicza kraina, w której jestem prawie sam jako turysta. Pragnienie, żeby nie było tam nikogo oprócz nas, jest wyidealizowane i egoistyczne. Przyjeżdżasz i jesteś jedną z kilku osób. Nie ma ludzi, turystów, skuterów, psów zaprzęgowych, wycieczkowców, a jedyny jacht jest w east fiordzie i oczywiście to ja na nim jestem. Nie da się tego powstrzymać, ale najważniejsze, żeby nad tym panować i w sposób prawny ze strony rządowej pilnować przestrzegania zasad i poszanowania miejsca, w którym jesteśmy.
Wygląda na to, że Arktyka jest ci bliska. Możesz opowiedzieć o niej z perspektywy swojego obiektywu? Ostatni wypad był związany z wyprawami fotograficznymi, które prowadzisz?
W zimie organizujemy wyprawy fotograficzne na skuterach. Nie mamy ściśle określonego planu na wyjazd np. w kierunku Barentsburga. Jeżeli coś dzieje się po drodze, jest świetne światło, piękny renifer, stado pardw albo lis polarny, zatrzymujemy się i spędzamy tam tyle czasu, ile chcemy. Dwóch przewodników z bronią zapewnia bezpieczeństwo, a reszta leży i fotografuje.
Rozmawiałam niedawno z przewodnikiem Sebastianem Bachem o niedźwiedziach polarnych i historiach przekazywanych na ich temat. Słyszałeś jakieś ciekawe opowieści o spotkaniach z niedźwiedziami polarnymi?
Jedną, choć nie wiem, czy jest prawdziwa, wiele na to wskazuje. Opublikowano ją w magazynie pokładowym Air Greenland, który czytałem w drodze na Grenlandię. Była tam króciutka rubryka o mężczyźnie wymienionym z imienia i nazwiska, który został zaatakowany przez niedźwiedzia polarnego. Opis sytuacji był mniej więcej taki, że dał on z piąchy miśkowi w nos, po czym wskoczył na skuter i odjechał. Uratował się w miarę bezboleśnie i bez szkody dla zwierzęcia.
Opowiedz o wyprawach fotograficznych na Grenlandię.
Wyjazd odbywa się na jesieni. W moim odczuciu to najpiękniejsza pora roku na Grenlandii. Tundra jest bajecznie wybarwiona, za chwilę spadnie śnieg i wygląda to fenomenalnie. Dostrzega się roślinki, które na pierwszy rzut oka wyglądają monotonnie. Kiedy się mocniej przyjrzeć, okaże się, że pojawia się jeden kwiatek za drugim. Lepnice naskalne, maki, a gdzieś indziej kwitnie jeszcze coś innego. Szerokie ujęcie jesiennej tundry to feeria barw od żółci poprzez czerwienie. Słońce jest nisko, więc cienie są długie. Warunki fotograficzne są bardzo fajne, ponieważ jest dobre oświetlenie. Pojawia się szansa na spektakularne zorze polarne. Są wieloryby i gigantyczne góry lodowe, a między nimi my na zodiaku.
Od wielu lat pracuję nad projektem Halo, Spitsbergen i lubię zadawać jedno pytanie, na które sama chyba nie potrafię odpowiedzieć. Da się określić Svalbard jednym słowem?
Grenlandia wzbudza zachwyt bajecznymi krajobrazami, natomiast Svalbard taki nie jest. Wysiadając w Longyear i rozglądając się dookoła, można stwierdzić, że jest ponurawo, a góry nie są śliczne. Svalbard nie jest dla każdego. Uwielbiam go za to, że gdzie nie pójdę, mam świadomość, że jestem prawie sam. Człowiek jest zdany na siebie. Pojawia się dużo niebezpieczeństw i sytuacji, w których Svalbard robi wszystko, żeby zrobić krzywdę albo zabić. Ma rogi. To miejsce, gdzie mały uraz czy problem mogą zamienić się w duży problem, trudny do złagodzenia. To też miejsce, w którym czuję się świetnie i bardzo lubię przebywać, ale na pewno nie stawiałbym go w czołówce miejsc ślicznych widokowo. Svalbard to miejsce dla koneserów, ludzi zakochanych w Arktyce. Daje możliwość liźnięcia Arktyki, diametralnie różniącej się w sezonie letnim i zimowym. Warunki mogą zmieniać się w mgnieniu oka. Jako ochotnik działam też w karkonoskiej grupie GOPR i Svalbard kojarzy mi się z dobrą zawieruchą w Karkonoszach. Nic nie widać, śnieg pada poziomo, a wiatr dmucha tak, że człowiek nie jest w stanie iść prosto albo w ogóle nie jest w stanie iść.
Film, który mi wysłałeś, przedstawiał karkonoskie warunki skuterowe.
Byliśmy wtedy na akcji i to jest właśnie esencja Arktyki. Jest ślicznie i komfortowo, ale parę godzin później warunki zmieniają się drastycznie. Turysta wszedł na górę i nie był w stanie wrócić. W takiej sytuacji lepiej wezwać pomoc niż walczyć i narażać się na niebezpieczeństwo. Góry trzeba darzyć dużym szacunkiem i w Arktyce jest tak samo. Zmienność pogody daje gigantyczne możliwości do fotografowania. Wielkie przestrzenie bez wielkiej bioróżnorodności i mnogości gatunków zwierząt, które zazwyczaj są białe na białym tle, więc trzeba namęczyć się, żeby je wypatrzyć.
Masz specjalną technikę fotografowania, która pozwala wydobyć biel z bieli?
Światłomierze w aparatach są skalibrowane zazwyczaj na osiemnastoprocentową szarość. Mierzą światło „standardowego krajobrazu” , który odbija słońce, czyli jasne obłoki, niebo, zieloną trawę i krzak na pierwszym planie kadru. Ludzie wymyślili więc uśrednienie i wykalibrowanie światłomierza na taką wartość, ponieważ doskonale sprawdza to się w większości sytuacji. Problemy zaczynają się wtedy, kiedy fotografuje się coś białego na białym tle, czyli na przykład lisa polarnego w szacie zimowej na śniegu. Aparat jest tak zaprogramowany, że pokazuje szary obiekt na szarym tle. Fotografując lisa, renifera czy niedźwiedzia na białym śniegu, trzeba zmusić aparat, żeby wpuścił troszkę więcej światła. W większości aparatów zawarto korektę ekspozycji, czyli przycisk ze znakiem plusa i minusa. Należy wcisnąć plus, co spowoduje, że śnieg nie będzie szary tylko biały. Można też ujmować światła, na przykład chcąc wydobyć błękit zamarzniętej wody na lodowcu. Do tego, co zimą w Arktyce wskazuje światłomierz, trzeba podchodzić z dużym dystansem. Nie można też dopuścić do sytuacji, w której fragment zdjęcia będzie skrajnie prześwietlony albo niedoświetlony. Okaże się wtedy, że pardwa jest biała, ale nie widać na niej żadnych szczegółów.
Twoje doświadczenie w fotografowaniu zwierząt, które można zauważyć choćby na Instagramie, zawstydza.
To wypadkowa czasu spędzonego w terenie. Tak samo jest z niedźwiedziem. Obecnie trwa dyskusja na temat proponowanych zmian dotyczących przepisów zwiększenia dystansu, z którego można je obserwować. W ankietach około osiemdziesięciu procent osób podaje, że podstawowym powodem wybrania się na Spitsbergen, jest spotkanie niedźwiedzia polarnego. Czasami się nie udaje, ale spędzając dostatecznie dużo czasu w danym miejscu, zwiększa się swoje szanse. I wtedy dochodzi do sytuacji, że udaje się go zobaczyć albo nawet wzajemnie na siebie wchodzicie i obydwoje jesteście równie zaskoczeni.
Co sądzisz o proponowanych zmianach przepisów? Odległość między człowiekiem a niedźwiedziem miałaby zwiększyć się do 500 metrów.
Zawsze zgłębiam argumentację jednej i drugiej strony. Na Svalbardzie przepisy i tak są bardzo restrykcyjne. Nie możesz jechać za niedźwiedziem, gonić go. Jeżeli ktoś widzi, że przepis jest łamany, natychmiast powiadamia o tym odpowiednie osoby. Pojawia się natomiast pytanie, co dzieje się wtedy, kiedy niedźwiedź podchodzi blisko zabudowań i jak wtedy reaguje gubernator. Mówimy o niepłoszeniu niedźwiedzi i o tym, żeby miały spokojnie, a jednocześnie do niedźwiedzia zbliżającego się do zabudowań leci śmigłowiec i stara się go wypędzić. Jeżeli mówimy o poziomie stresu tegoż zwierzęcia, pewnie wyższy jest, kiedy lata nad nim śmigłowiec, który huczy, hałasuje i dmucha, niż kiedy ludzie po cichutku go obserwują. Morten Joergensen napisał książkę o niedźwiedziach polarnych i podaje w niej różne argumenty na ten temat. Ja nie opowiadam się po żadnej ze stron. Latem w Magdalenefjorden pływaliśmy jachtem. Dryfowaliśmy blisko brzegu, a z góry zeszły trzy niedźwiedzie, matka z młodym i samiec. Dzieliło nas zdecydowanie mniej niż osiemset metrów, ale była to ewidentnie nieinwazyjna, spokojna i komfortowa obserwacja. Na brzegu toczyło się życie, a po wodzie przez około godzinę dryfował jacht. Jeśli przepisy weszłyby w życie, należałoby odpalać silnik i uciekać? Pamiętam też dyskusję, która narodziła się po tym, jak w Boże Narodzenie niedźwiedź pojawił się w Longyear i został zastrzelony. W internecie trwała wielka burza z tego powodu. Jedni twierdzili, że była to dobra decyzja, inni wręcz przeciwnie. Zdaję sobie też sprawę, że kiedy jesteś gubernatorem w danym miejscu i odpowiadasz za bezpieczeństwo ludzi, podejmujesz decyzje mając inny ogląd sytuacji. Nie oceniam, nie krytykuję, patrzę z dystansu.
Był taki moment, kiedy pomyślałeś, że przesadziłeś ze skróceniem odległości między tobą a zwierzęciem?
Podchodzę do tego bardzo restrykcyjnie. Staram się robić wszystko, żeby nie niepokoić zwierzaka. Zimą w Parku Narodowym Dovrefjell fotografowałem woły piżmowe. Wszystkie leżały spokojnie, były wyluzowane. Sytuacja zmieniła się, kiedy skierowałem obiektyw w stronę jednego z nich. Wstał i popatrzył na mnie. Zaczął machać głową, a jego włosy falowały. I to był moment, w którym płynnie przeszedł do galopu w moją stronę. Siedziałem w śniegu do połowy uda z rozstawionym statywem i długoogniskowym obiektywem. Patrzyłem na zwierzaka, który jest w stanie biec kilkadziesiąt kilometrów na godzinę po śniegu. Biegł pięknie. Falujące futro, sypiący się na boki śnieg. Miałem świadomość, że biegnie mi przyłomotać. Zatrzymał się przede mną z pytającym spojrzeniem, czy zrozumiałem, co mam zrobić. Była to demonstracja siły. Zrozumiałem i z godnością, powoli zacząłem się wycofywać. Był to ten jeden moment, w którym ewidentnie przegiąłem. Trzeba pamiętać, że u zwierząt jest jak u ludzi. Czasami zdarza się, że ktoś ma gorszy dzień i jest bardziej agresywny.
Na Spitsberegnie fotografowałeś z Paulem Nicklenem. Czego się od niego nauczyłeś?
W 2007 roku gościem polskiej stacji w Hornsundzie był Paul Nicklen, który realizował materiał dla National Geographic. Mieszkaliśmy razem w stacji i wspólnie fotografowaliśmy. Jest życzliwym, fantastycznym człowiekiem. Dawał mi swój aparat i obiektywy. Był to dla mnie przełomowy moment. Byliśmy w tym samym miejscu, o tym samym czasie i robiliśmy zdjęcia takim samym sprzętem fotograficznym. Wracałem do stacji, przeglądałem swoje zdjęcia i byłem bardzo zadowolony. Zazwyczaj do momentu, kiedy Paul pokazywał mi swoje fotografie. Dzieliła nas ogromna przepaść, która wynikała z umiejętności. Jest fotografem z dobrym okiem, który wie, jak posługiwać się sprzętem. Uświadomiłem sobie wtedy, że to nie sprzęt robi zdjęcia. Gonimy za coraz lepszymi aparatami, ale mając do dyspozycji taki sam park maszynowy, dwie osoby stojące w tym samym miejscu, zrobią skrajnie różne pod kątem jakości zdjęcia.
Przekazał ci jakąś wiedzę fotograficzną, z której korzystasz do dzisiaj?
Robić dużo zdjęć, zastanawiać się nad nimi i wyciągać wnioski. Keep shooting, dokładnie tak mówił. Jeżeli lubisz to, co robisz, siłą rzeczy będziesz się rozwijać.
Gdybyś mógł zadać pytanie innemu fotografowi, jakie by to było pytanie?
Zadawałbym specjalistyczne pytania. Fotograf Joel Sartore ma projekt fotograficzny ,,Photo Ark”. W wyniku zawirowań życiowych musiał odpuścić jeżdżenie po świecie. Zaczął fotografować koło domu. Potem wpadł na pomysł, żeby fotografować w ogrodach zoologicznych. Przerodziło się to w projekt, który jest arką fotograficzną. Fotografuje zwierzęta krytycznie zagrożone lub bliskie wyginięcia. Ma całą serię zdjęć zwierząt, których sporą część całkowicie uznano za wymarłą. Jego wypytywałem o wykorzystanie lampy błyskowej. Przed moim którymś letnim wyjazdem na Spitsbergen rozmawiałem z Paulem na temat fotografowania morsów. Zadawałem mu pytania dotyczące bezpieczeństwa. Ważną informacją było dla mnie, jak zachowują się w wodzie. Dowiedziałem się, że z morsami broń boże nie wchodzi się do wody, a jeżeli już to tylko do kolan, żeby można było szybko uciec na brzeg. Niektóre zwierzęta mają przyklejoną złą etykietę. Na przykład przyjmuje się, że orka to naprawdę killer whale. Nie ma na świecie ani jednego udokumentowanego przypadku, kiedy na wolności zaatakowałaby człowieka. Spokojnie można wejść między nie do wody. W niewoli oczywiście zdarzają się takie sytuacje i to licznie. Jestem w stanie zrozumieć ten mechanizm, że orka w parku rozrywki, która codziennie skacze przez obręcze, w pewnym momencie mówi, że ma dość. Jest to swoisty bunt w zakładzie karnym.
Nurkowałeś też z wielorybami.
Z kaszalotami na Karaibach, ale podczas wypraw fotograficznych pływamy też z humbakami. Wyjazd Królestwo Tonga prowadzi Wojtek Męczyński, który również jest naszym przewodnikiem. Zarówno jedno, jak i drugie miejsce przyciąga turystów, ale można pewne rzeczy rozwiązać przepisami. Żeby wejść do wody, musisz mieć na to zgodę. Tak samo jak na Azorach. Rządowe pozwolenie wydawane przez ministerstwo ogranicza ilość osób, która aplikuje. Mamy ściśle określone przepisy i operatorów, którzy mogą to robić. Bardzo podoba mi się tego typu podejście. Jest oczywiście bolesne z punktu widzenia osoby, która chce się tam pojawić, ale mam świadomość, że oglądanie wielorybów nie wygląda tak jak na przykład na Sri Lance. Byłem tam świadkiem oglądania ich ze statków. Liczba łamanych przepisów była zastraszająca. International Whale Commision wydaje wytyczne, które określają, jak należy dopływać do wielorybów, z której strony należy to robić i określa dystans, który należy zachować. W cywilizowanej części świata te przepisy są przestrzegane. Natomiast tam jest partyzantka. Włos jeży się na głowie.
Jak zachowuje się ciało człowieka, kiedy znajduje się w pobliżu wieloryba?
Do płynących kaszalotów wchodzi się z łodzi. Podchodzi się do nich jak do dzikiego zwierzęcia na lądzie. Normalnie chowa się za wzgórzem, tutaj za falą. Kaszalot płynie w twoim kierunku, ale nie zaciekawiony i z chęcią spotkania. Po prostu sobie płynie. To wygląda tak, jakby stało się na drodze, a obok powoli, dostojnie przejeżdżałby autobus. Wielki zwierz, który zaczyna wyłaniać się z wody i nabiera kształtu.
Czy jako fotograf z tak dużym doświadczeniem borykasz się z samokrytyką?
Tak. W każdej dyscyplinie można zrobić wykres ukazujący, jak wygląda czas, w którym się czymś zajmujesz, doświadczenie i odbieranie tego, co robisz. Można spojrzeć na zdjęcie, które zrobiło się wiele lat wcześniej i stwierdzić, że nie jest dobre. Jest to moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że się rozwijasz. Z drugiej strony to ślepa uliczka, w której dochodzi się do ściany. Wtedy wszystko, co robisz, nie zadowala.
Gdybyś miał dać wskazówkę młodemu adeptowi fotografii, chcącemu rozwijać tę strefę swoich zainteresowań. Publikować to, co ma w zasobach, czy dążyć do perfekcji?
Oczywiście, że publikować i pokazywać. To bardzo ważny punkt. Zawsze będzie odzew, ale trzeba ustalić, kogo chce się słuchać, który głos jest ważny. Opisałem to w swojej książce. Najlepszym odbiorcą moich fotografii jest mama, bo czego bym nie pokazał, dostanę pochlebną opinię. Z drugiej strony można spotkać się z hejtem. Zawsze radzę, żeby przejrzeć sobie twórczość fotograficzną osoby oceniającej. I zastanowić się, czy jest dobrym fotografem.
Jakie są twoje najbliższe plany fotograficzno-podróżnicze?
Lecę do Jemenu i tam chcę intensywnie fotografować. Zupełnie inny klimat niż Arktyka. Z drugiej strony, nawet jeżeli lubię klimaty arktyczne, nie odcinam tropików, bo przyroda wszędzie jest fajna.
Zdjęcie główne: Wojciech Flak
Kontynuuj podróż
- Ścieżkami Svalbardu. Opowieści przewodników: Sebastian Bach
- „Mieliśmy bliskie spotkanie z niedźwiedziami”. Meteorolog Katarzyna Kudłacz w rozmowie ze Stacji Polarnej w Hornsundzie
- „To kruche środowisko, więc ważne, by o nie dbać”. Khristin Aina Galang Grana i Angie Bardoquillo o życiu na Svalbardzie