Cześć, to znowu my – niestabilna Zuza i mój wierny pies Major wspaniale adaptujący się do mojej niestabilności. Siedzę pod ostatnim niespakowanym kocem, spoglądam na stos gotowych do wysyłki kartonów i nie mam pojęcia, co ja właściwie wyczyniam. Major leży obok zwinięty w kłębek – jego porozumiewawcze spojrzenie upewnia mnie, że puste mieszkanie i walizki wystawione przy drzwiach są dla niego jasnym znakiem. Przenosimy się. Jest też klatka – klatka sugeruje kolejny lot. Pies, latający pomiędzy Svalbardem, Polską a Norwegią od sześciu lat, nie wie, co ujrzy, gdy otworzą się drzwi luku bagażowego po wylądowaniu. Za to ja wiem, co ujrzę.
W pierwszej kolejności cudownych ludzi czekających na mnie na lotnisku – otaczających ciepłem, troską i rozmową. Znajome twarze pracujące na lotnisku, znajome twarze w sklepie witające mnie z powrotem na wyspie z uśmiechem. Wysiądę z samolotu, zostawiając za sobą miejsce, które miało być domem i postawię kolejny powitalny krok w miejscu, które miało być zamkniętym rozdziałem.



Przy niezliczonych pożegnaniach, przez które przebrnęłam przy wylocie z Majorem, zawsze była nutka sarkazmu. Nie wszyscy wierzyli, że już tu nie wrócę. Obecnie sama nie wierzę, że kiedykolwiek stąd wyjadę. Próby „przebudowania mostów”, zostawienia Svalbardu jako lekko uchylonej furtki, zawiodły. Próby ograniczenia kontaktu i odcięcia się od nowości z wyspy – również. Żyłam tym każdego dnia, tęskniąc i nie mogąc pokonać fizycznego dystansu między mną a ukochanym miejscem. Aż pewnym krokiem wysiadłam z samolotu, policzki otulił mróz, a serce pozbyło się ciężkiego kamienia. Wzięłam głęboki oddech i czym prędzej pobiegłam odebrać Majora. A potem nastały już tylko piękne dni. Niesamowite jest to, ile trudnych i niepewnych sytuacji, ile problemów do rozwiązania pojawiło się na mojej drodze, odkąd zapragnęłam budować tu swoje życie od nowa. To miejsce daje siłę, przyjaciele dają schronienie. Nawet dalsi znajomi nie rzucają kłód pod nogi, a raczej nakładają raczki na buty trekkingowe i stąpają z tobą po oblodzonej powierzchni – wspierając. Chwyciłam to wsparcie bardzo mocno przez zimowe rękawiczki, bo przylatując tutaj, nie miałam już planu awaryjnego. Svalbard był planem awaryjnym – żeby nie odejść od zmysłów w miejskim życiu, które mnie przerosło.
Gdyby publicznie rozpakować cały bagaż, który ze sobą niesiemy, pewnie nawet my sami nie uwierzylibyśmy we własną historię. Życie tutaj ułatwia „zamrożenie” tego bagażu – do tego stopnia, że niektóre niebezpieczne bakterie już nie są groźne.
Przez pierwsze tygodnie włączyłam tryb przetrwania: śpiąc na przyjacielskiej kanapie, akceptując brak luksusu posiadania własnej przestrzeni. Na jednej walizce, z psem. Ale przecież zawsze jakoś daję sobie radę. Na Instagramie mogłoby się wydawać, że ta jedna walizka i brak przestrzeni to największy problem, ale przecież nie od dziś wiadomo, że w internecie nie toczy się prawdziwe życie. To są powierzchowne kłopoty, o których łatwiej wspominać, bo każdy ma jakieś. Gdyby publicznie rozpakować cały bagaż, który ze sobą niesiemy, pewnie nawet my sami nie uwierzylibyśmy we własną historię. Życie tutaj ułatwia „zamrożenie” tego bagażu – do tego stopnia, że niektóre niebezpieczne bakterie już nie są groźne. Ale nie da się tego wora wypchanego traumami całkowicie porzucić.
Trudne sytuacje życiowe to właśnie tematy, które porusza się w trudnych warunkach klimatycznych. Prawdopodobnie większość z nas potrzebuje prawdziwego terapeuty, ale my wybieramy terapię mrozem, pasjami i z Matką Naturą.

Drogę przebiega mi renifer, wiatr zasypuje oczy śniegiem – już w pierwszym tygodniu odmroziłam obie łydki. Czyż to nie jest fantastyczne? Spacery wokół miasta z ludźmi o podobnych wartościach, o prawdziwie otwartych sercach, warte są odmrożeń! Trudne sytuacje życiowe to właśnie tematy, które porusza się w trudnych warunkach klimatycznych. Prawdopodobnie większość z nas potrzebuje prawdziwego terapeuty, ale my wybieramy terapię mrozem, pasjami i z Matką Naturą.

Na nowo odkrywam svalbardzkie przyjemności — te słodkie momenty, w których serce bije spokojnie, a głowa skupia się tylko na trwającej chwili. Siadam na tarasie z ciepłą kawą w promieniach słońca, gdy stopy marzną mimo wełnianych skarpetek. Zatrzymuję się z Majorem przy drodze, pozwalam mu zatracać się w zapachu reniferów, których często nawet nie widać. Siadam nad morzem w wietrzny dzień, otulona milionem wełnianych swetrów, i pozwalam sobie zmarznąć tylko po to, żeby potem cieszyć się smakiem ciepłej herbaty pod kocem, z psem przy boku. Wypełniam termos winem i spaceruję, i myślę, i marznę. Siadam na kamieniu w dolinie z przyjaciółmi, debatując o przyszłości, jednocześnie wypatrując lisa polarnego. Zachwycam się martwym reniferem i mewami, które wyskubują resztki jego trzewi. Nie przeraża mnie to, co mnie otacza, mimo że bywa brutalne — taki piękny jest cykl życia. Jestem wdzięczna, że potrafię go obserwować z szeroko otwartymi oczami i wzruszonym sercem.
Wiem, że niezależnie od tego, ile miesięcy, lat czy dekad zostanę na Svalbardzie, moje życie zmieni się drastycznie i nieodwracalnie. W pewnym momencie moje serce zacznie bić boleśniej, bo serce Majora przestanie.
Niedługo po naszym powrocie na wyspę rozpoczął się dzień polarny. Słońce już nie zachodzi i nie zajdzie aż do sierpnia — pozwala to jaśniej i wyraźniej obserwować życie przez całą dobę. Wiem, że niezależnie od tego, ile miesięcy, lat czy dekad zostanę na Svalbardzie, moje życie zmieni się drastycznie i nieodwracalnie. W pewnym momencie moje serce zacznie bić boleśniej, bo serce Majora przestanie. Pierwsze kontrole i zabiegi weterynaryjne Majora na Svalbardzie ujawniły problemy zdrowotne, które przypomniały mi, że nasz czas ma limit — i nie powstrzymam Matki Natury przed tym, co zaplanowała. Wszystkie chwile razem zawsze były wyjątkowe, ale teraz zamrażam każdy moment w pamięci, jakby miał być tym ostatnim.

Kocham Svalbard za to, że pozwala się zatrzymać. Nie muszę nigdzie pędzić. Mam czas na zamrożenie każdej pozytywnej emocji i każdej chwili wzruszenia. To jest taka miłość, która czasem męczy. Miłość, która — mimo obecności — potrafi zostawić pustkę w sercu. To miłość, która wraz z upływem lat będzie w nas dojrzewać, zmieniać się i zmieniać nas. To miłość, którą czasem mamy ochotę porzucić. Miłość, która wywołuje rozgoryczenie, ogranicza… a jednak trwa. Jest tak mocno zakorzeniona w sercu, że wybieranie jej ponad trudy codzienności staje się oczywistością. A jeśli ta miłość kiedyś zniknie, będzie to kolejny etap trudnego związku ze Svalbardem.
Zdjęcia: Archiwum prywatne Zuzy Paradowskiej
Kontynuuj podróż:
- Festiwal Słońca w Longyearbyen: powrót światła po ciemnych miesiącach. Fotograficzna historia schodów starego szpitala
- „Żyjemy daleko na północy i często, jeśli potrzebujemy pomocy, zanim otrzymamy ją z kontynentu, możemy liczyć tylko na siebie” – rozmowa z Sysselmannem Svalbardu Kjerstin Askholt
- Glacjolog dr Jakub Małecki: „Przy obecnym kursie ocieplenia stracimy lodowce. Zaczął się smutny czas pożegnań”.