„Nie mogłem przestać myśleć o tym, jak wrócić”. Geolog Jakub Witkowski o wyprawie na Spitsbergen w 1997 roku

Jakub Witkowski

Kocham Spitsbergen. Te słowa mogły wróżyć tylko początek interesującej znajomości. Wiadomość o tej treści nadeszła w czwartek wieczorem dokładnie 17 kwietnia 2023 roku. Potem było tylko ciekawiej. Od ostatniego pobytu Jakuba Witkowskiego w Longyearbyen minęło 16 lat. Od kiedy zobaczył Svalbard w 1997 roku, nie może się otrząsnąć. Był wtedy nastolatkiem i to przypadek skierował go na północ. W wyprawie Instytutu Oceanologii PAN miał wziąć udział jego ojciec Andrzej Witkowski. W ostatniej chwili zwolniło się na niej jedno miejsce. Dla nastoletniego chłopaka towarzystwo twardzieli z PAN-u oraz zdobywcy bieguna północnego Wojtka Moskala było czymś nieopisanym. Brodacze z wyprawy snuli opowieści o Marku Kamińskim, profesorze Siedleckim, a wszystko to uderzało do głowy tak jak majestat krajobrazu i surowe piękno Spitsbergenu.

Z geologiem Jakubem Witkowskim rozmawiam o niezwykłej przygodzie młodego chłopaka i drodze zawodowej dorosłego mężczyzny, który z wielkim szacunkiem mówi o Svalbardzie, zajmującym w jego sercu niezwykłe miejsce. Rozmawiamy o Arktyce sprzed kilkudziesięciu milionów lat, okrzemkach rozwiązujących zagadki kryminalne i  o tym, dlaczego wszystko jest skomplikowane, zanim stanie się proste.

Chciałabym usłyszeć tę historię od początku. W 1997 roku, jako nastolatek dowiedział się pan, że wyrusza na Svalbard.

W wyjeździe, w którym brał udział mój tata, z przyczyn losowych zwolniło się miejsce. Wcześniej znajomi ojca pojawiali się w domu i rozmawiali o Spitsbergenie. Pamiętam granatowy polar kupiony specjalnie na wyjazd. Nosiłem go z dumą przez wiele lat. W podróży na Svalbard spędziliśmy cztery doby. Na miejscu zupełna egzotyka. Z lotniska jechało się długą drogą do miasta, w którym widziałem mnóstwo kolorowych domków w skandynawskim stylu, szkołę i siedzibę gubernatora. Wszystko było dla mnie nowe, jak na przykład białe noce i towarzystwo. Dookoła brodacze w wieku mojego ojca, którzy chcieli, bym zwracał się do nich po imieniu. Wojtek Moskal dwa lata wcześniej powrócił z bieguna północnego, który zdobył wraz z Markiem Kamińskim. Zrobiliśmy sobie zdjęcie, które do dzisiaj mam w ramce. Słuchałem opowieści o profesorze Siedleckim, przeróżnych wspomnień ludzi z Instytutu Oceanologii PAN. Wszystko to uderzało do głowy. Marcin Węsławski dał mi wtedy książkę Centkiewicza „Na podbój Arktyki”. Po powrocie ze Spitsbergenu wciągnąłem ją natychmiast. W Longyearbyen spędziliśmy dzień lub dwa, natomiast cały wyjazd trwał około dwóch tygodni. Poruszaliśmy się jako tak zwana grupa brzegowa. Wsiedliśmy na pokład Oceanii, którą popłynęliśmy na północ. Następnie przemieszczaliśmy się pontonem z obozu do obozu. Trudno opisać miejsce, w którym nie ma ludzi, a rzadko trafiają się nawet zwierzęta. Krajobraz ma w sobie majestat, surowe piękno. Zapach morza, schodzące do niego góry, glony gnijące na plażach. Wszystko było zupełnie inne z perspektywy dzieciaka dorastającego w Gdańsku, jeżdżącego tramwajem na plażę Stogi. Było to piękne i uroczyste, a ja to wszystko chłonąłem.

Zdjęcie: Archiwum Prywatne, Jakub Witkowski

Po wakacjach miał pan iść do liceum. Czy tak młodej osobie trudno było zasnąć dzień przed wyruszeniem na wyprawę? Co czuł nastolatek stojący u progu tak wielkiej przygody?

Nie pamiętam, ale po powrocie nie zamykały mi się usta. Opowiadałem o tym każdemu, kto chciał słuchać. Nie mogłem przestać myśleć o tym, jak wrócić. Pierwsza wyprawa skończyła się w okolicach Ny-Ålesund, najdalej na północ zamieszkanego miejsca na Ziemi. Polscy marynarze wysypali się z Oceanii i okazało się, że jest tam automat, który dzwoni za darmo. Bez przesady mogę powiedzieć, że cała Ocenia obdzwoniła krewnych i znajomych. Mój tata zadzwonił do swojej babci. Próbował opowiedzieć, że w Arktyce nie zachodzi słońce, a ona dziwiła się, jak to w ogóle możliwe. Po drodze do Ny-Ålesund widzieliśmy rosyjską osadę Barentsburg. W 1997 roku minęło zaledwie sześć lat odkąd zawalił się Związek Radziecki, a w osadzie czas się zatrzymał. Z murów hali ludowej w przyszłość spoglądały przodowniczki pracy niedbale przymalowane nową flagą Wspólnoty Niepodległych Państw. Widziałem pomnik Lenina, na wpół zrujnowane budynki, muzeum. Widzieliśmy też rozsypującą się chatę rybacką. Znalazłem tam pod łodzią odwróconą do góry nogami wielki haczyk.

Barentsburg, rosyjska (wcześniej holenderska) osada na Svalbardzie.

Zdjęcia: Małgorzata Rosiak

W książce „Wyspy mgieł i wichrów” Czesław Centkiewicz pisał, że „przyjaźni polarnych byle wiatr nie rozwiewa”, czy pan również ma takie doświadczenia?

Zabrałem wielu znajomych i przyjaciół w tamte miejsca. Z wieloma osobami nadal mam kontakt. Na pewno pozostał też ogromny sentyment do ludzi poznanych na pierwszej wyprawie.  

Zdjęcie: Archiwum Prywatne, Jakub Witkowski

Zapamiętał pan, jakie opowieści o profesorze Siedleckim snuli polarnicy?

Wojtek Moskal mówił o nim z wielkim rozczuleniem. Pamiętam historię, jak utopił profesorowi Siedleckiemu ponton i bardzo się tym stresował. Profesor na otarcie łez podarował mu zegarek. Była to bardzo ciepła i barwna postać, o której polarnicy właśnie w ten sposób mówili. Szczegółów nie pamiętam, ale mam wspomnienie tego głębokiego poważania, którym wszyscy darzyli profesora Siedleckiego.

Powracał pan na Svalbard w związku z pracą naukową, czy też w charakterze poznawczym, zawiedziony wielką potrzebą powrotu, którą odczuwają wszyscy uprzednio się tam znalazłszy.

Pierwszy raz wróciłem w 2004 roku i była to bardzo nieudana wyprawa. Pojechałem z kolegami ze studiów. Nie słuchaliśmy bardziej doświadczonych od nas, którzy mówili, że powzięty przez nas plan nie ma szans powodzenia. Chcieliśmy dotrzeć na nartach na osiemdziesiąty równoleżnik, a dokładnie na północny cypelek Spitsbergenu, Åsgardfonna. Wyprawienie się tam skuterem śnieżnym w kwietniu byłoby przejażdżką w niedzielę po herbatce. My zaplanowaliśmy podróż na okolice lipca i sierpnia. Marzyłem o tym wyjeździe. Jeździłem do Poznania do profesora Tomasza Schramma, żeby czerpać z jego doświadczenia. Cieszyłem się, że mogę poznać osobę znaną z historii wspinania polskiego i eksploracji polarnej Spitsbergenu. Niestety globalnego ocieplenia nie dało się oszukać i w lipcu było to niewykonalne, ale miesiąc spędzony na lodowcu zostawił niezatarte wspomnienia. Celem ostatniego wyjazdu było zbieranie skamieniałości. Przyglądała się pani, po czym się chodzi podczas wędrówki w górę doliny, w której leży Longyearbyen? Można zobaczyć tam skamieniałe liście i zbierać przepiękną florę kopalną. Pojawiają się tam i miłorzęby, i zupełnie współczesne drzewa. W miejscu, gdzie nie ma ani jednego drzewa oprócz drewna dryfowego wyrzucanego przez morze, występują takie piękne liście. I właśnie po tę florę kopalną pojechaliśmy w 2007 roku na samym początku lata. Kilka wyjazdów na przestrzeni dziesięciu lat daje ciekawy ogląd. W 1997 roku właściwie było to miejsce oddzielone od świata, a w 2007 roku do Longyearbyen latało już wiele linii lotniczych. Byliśmy świadkami zawijania do portu ogromnego transatlantyku, z którego wysypuje się kilkaset osób. Patrzyliśmy na to niedomyci, brodaci, ze sztucerem na ramieniu. Byliśmy też obiektami fotografii jako ciekawostka lokalna.

Zdjęcie: Archiwum Prywatne, Jakub Witkowski

Svalbard ma szczególne miejsce w pana sercu, ale czy w jego krajobrazie jest coś, co urzeka pana najbardziej?

Najbardziej urzekają mnie góry schodzące do morza, przypływ i odpływ. Z perspektywy geologa wszystkie starsze skały, które nie są przykryte tymi zupełnie młodymi polodowcowymi. Przyjemnie znaleźć się w miejscu, gdzie odsłaniają się skały starsze, niż te zupełnie młode osady liczące sobie około piętnastu tysięcy lat, tak pospolite na północy Polski, gdzie mieszkam. Skamieniałości zawsze były dla mnie atrakcją. Widać skąd dokładnie pochodzą, można wytropić warstwy, z których wypadły.

Okrzemki to grupa organizmów niezwykle ważnych dla ludzi. Zawdzięczamy im co piąty oddech, bo odpowiadają za tak ogromną produkcję tlenu w oceanach. Może nie przyćmiewają lasów deszczowych, ale im dorównują.

Proszę opowiedzieć o relacji z tatą. Wspólny wyjazd na Svalbard miał na nią wpływ?

Wracamy do wyjazdu w rozmowach. Tata często wspomina pierwszą noc w namiocie, ponieważ nie mógł spać, obawiając się, że niedźwiedź polarny zrobi nam krzywdę. Zawodowo poszliśmy podobną drogą. Ojciec zajmuje się okrzemkami żyjącymi, współczesnymi. Mnie interesują okrzemki sprzed milionów lat. Pierwsze moje kroki młodego badacza zaprowadziły mnie do Arktyki, ale kanadyjskiej. Materiał do badań otrzymałem od kolegów Amerykanów. Pochodził z okolic osiemdziesiątego równoleżnika, z Devon Island. Okrzemki to grupa organizmów niezwykle ważnych dla ludzi. Zawdzięczamy im co piąty oddech, bo odpowiadają za tak ogromną produkcję tlenu w oceanach. Może nie przyćmiewają lasów deszczowych, ale im dorównują. Nie do końca wiemy, kiedy stały się tak ważną grupą organizmów i choćby z tego względu próbujemy odtwarzać ich ewolucję i zapis kopalny. Najstarsze okrzemki, jakie znamy, pochodzą z okolic Antarktydy, a te z Devon Island są zaraz za nimi. Pod tym względem moja miłość do Arktyki wraca wielokrotnie. Może będę miał możliwość jeszcze tam pojechać.

Zdjęcie: Archiwum Prywatne, Jakub Witkowski

Trzymam za to kciuki. Czy moglibyśmy wyjaśnić czytelnikom, czym dokładnie są okrzemki?

Okrzemki są glonami. Jest to grupa jednokomórkowych roślin, które żyją w morzach, w jeziorach, rzekach, czasem w lodzie arktycznym, ale tym morskim, który tworzy się na powierzchni oceanu. Mieszkają w szklanych domach, trochę tak jak wymarzył sobie Cezary Baryka. Mają przepiękne skorupki krzemionkowe w geometryczne wzory. Są mikroskopijnej wielkości, więc nie widać ich gołym okiem, ale są przepiękne i tego piękna nie da się opowiedzieć słowami. Żyjące okrzemki mają przepiękny złocisty barwnik, z pomocą którego prowadzą fotosyntezę, której produktem ubocznym jest tlen. Skamieniałości dla geologa to na przykład sposób na określenie wieku skał. Okrzemki żyjące natomiast to sposób na przykład na określanie jakości wody. Czasem nawet pomagają rozwiązywać sprawy kryminalne.

Zdjęcie: Archiwum Prywatne, Jakub Witkowski

Proszę koniecznie o tym opowiedzieć.

Kilka lat temu nasz ośrodek został poproszony przez prokuraturę o określenie na podstawie okrzemek, czy osoba, której ciało zostało znalezione w rzece, utonęła w miejscu znalezienia, czy też może jej ciało wrzucono do wody już po śmierci. Sprawa była zagadkowa, bo pies tropiący doprowadził policjantów do zbiornika pożarowego, a ciało poszukiwanej osoby znaleziono gdzie indziej – w rzece. Dzięki okrzemkom, które dostały się z wodą do ciała topielca, można było odtworzyć ostatnie chwile tej osoby: w którym zbiorniku zginęła oraz w jakich okolicznościach. W okrzemkach drzemie wiele zastosowań naukowych, ale też praktycznych. Jako wskaźniki jakości wody zostały one wykorzystanie na przykład w trakcie wielkiego skandalu, jakim było niedawne zanieczyszczenie Odry.

Ponoć historia życia na Ziemi najlepiej udokumentowana jest na archipelagu Svalbard. Czy zechciałby pan objaśnić taką tezę? Dlaczego to właśnie tam w kamieniu zachowało się tyle epok geologicznych?

O najstarszych skamieniałościach słyszy się najczęściej w kontekście Australii i RPA, natomiast są takie jednostki geologiczne na Spitsbergenie, które w innych miejscach nie mają dobrego zapisu. Dużo się słyszy o tym, że żyjemy w czasach masowego wymierania. Geolodzy mówią o pięciu masowych wymieraniach. Dzisiaj miałoby się rozgrywać szóste. To bardzo kontrowersyjny temat, a niektórzy bardzo żarliwie przeczą istnieniu czegoś takiego, jak masowe wymierania w ogóle. Nie chcę wchodzić na pogranicza wiary i nauki, bo ta druga nie pyta o to, czy się w coś wierzy, czy nie. Ja wpisuję się w nurt, który nie widzi potrzeby negowania wielkich wymierań. Takim najbardziej dramatycznym z tych zdarzeń miało być to z pogranicza permu i triasu, czyli około dwustu pięćdziesięciu dwóch milionów lat temu. Na Spitsbergenie są dobre odsłonięcia, dotyczące tego momentu w historii Ziemi.

Uważam, że ze wszech miar powinniśmy dążyć do tego, żeby tylko naturalne procesy decydowały o zmianach na Ziemi, nie ludzie. Ale musimy też pamiętać, że Ziemia nie zawsze wyglądała tak, jak dzisiaj.

Internetowe źródła podają, że jesteśmy na etapie ratowania się przed klimatem paleogenu, czyli jakim dokładnie?

Ludzie niechętnie słuchają geologów, ponieważ myślą oni w innej skali czasowej, operując milionami lub miliardami lat. Z perspektywy całej historii naszej planety, dzisiejsza Ziemia jest bardzo zimna. Oczywiście nie pasuje to do obrazu globalnego ocieplenia i musimy sobie uzmysłowić, że klimat zmieniał się zawsze i nadal będzie się zmieniał. Należy pamiętać natomiast, że odbywało się to bez udziału człowieka. Bez rabunkowej gospodarki nieliczącej się z niczym. Wiele osób twierdzi, że początkiem dzisiejszych zmian klimatycznych nie była rewolucja przemysłowa, tylko wynalezienie rolnictwa. Nie da się niezbicie rozstrzygnąć, kto ma rację, ale Ziemia niewątpliwie się ociepla. Sześćdziesiąt sześć milionów lat temu skończyła się kreda, a zaczął paleocen, czyli najstarszy okres paleogenu. Potem nastąpił eocen i oligocen. Okres paleogeński rozpoczyna się jako bardzo ciepły czas w historii Ziemi. We wczesnym eocenie, około pięćdziesięciu milionów lat temu Ziemia osiągnęła najwyższe temperatury na przestrzeni całej ery kenozoicznej. Jest taki okres, o którym mówi się wczesnoeoceńskie optimum klimatyczne. Później coś zaczęło się zmieniać. Ziemia zaczęła przechodzić z tzw. stanu cieplarni do tzw. stanu chłodni. Na przełomie eocenu i oligocenu w dosyć krótkim czasie, bo w ciągu około czterystu tysięcy lat Antarktyda pokrywa się lodem. Ten ogromny lądolód, który trwa do dzisiaj, powstał właśnie wtedy. Przez większość historii Ziemi zapisanej w skałach, na biegunach nie ma zlodowaceń. To oznacza, że żyjemy w wyjątkowych czasach i choćby dlatego trzeba to chronić. Powinniśmy zostawić Ziemię taką, jaką ją zastaliśmy. W stosunkowo niedawnej przeszłości geologicznej mamy sytuację bardziej przypominającą dzisiejszy lub przyszły stan Ziemi. Analogiem dla przyszłego klimatu Ziemi jest epoka mioceńska. Miocen był bardzo podobny do tego, co prawdopodobnie czeka nas w przyszłości. Był trochę cieplejszy niż jest dziś. Uważam, że ze wszech miar powinniśmy dążyć do tego, żeby tylko naturalne procesy decydowały o zmianach na Ziemi, nie ludzie. Ale musimy też pamiętać, że Ziemia nie zawsze wyglądała tak, jak dzisiaj.

Czy to prawda, że w trakcie stopniowego ocieplania się klimatu w paleogenie w obecnych obszarach arktycznych rosły palmy?

Z wczesnego eocenu znamy zaskakujący obraz Arktyki. Mamy skamieniałości palm, metasekwoi, zwierząt podobnych do hipopotamów, żółwi, krokodyli. W historii geologicznej Arktyki są też bardzo zaskakujące zdarzenia, na przykład około czterdzieści osiem milionów lat temu, była ona słodkowodnym jeziorem. Był to ocean, ale tak mocno odgrodzony od niższych szerokości geograficznych, że na jego powierzchni tworzyła się pewnego rodzaju słodkowodna czapka. Powierzchniowa warstwa wód była bardzo silnie wysłodzona. Dochodziło w niej do masowych zakwitów paproci, która żyje też dzisiaj i nazywa się Azolla. Wygląda na to, że te słodkie wody Arktyki rozlewały się na południe, niosąc ze sobą bardzo dużo zarodników tej paproci. To spektakularne, przemawiające do wyobraźni zjawiska.

Co jeszcze ciekawego drzemie w skamieniałościach Arktyki?

Z Arktyki znamy także bardzo ważne skamieniałości dotyczące ewolucji kręgowców, czy ewolucji czworonogów lądowych. Kilkanaście lat temu głośno było o dewońskiej skamieniałości, która nazywa się Tiktaalik. Społeczność naukowa zwróciła się do starszyzny plemiennej z prośbą o nazwanie skamieniałości znalezionej na Wyspie Ellesmere’a w Nunavut. Tiktaalik oznacza dużą rybę słodkowodną. To zwierzę na drzewie ewolucyjnym czworonogów lądowych jest bardzo blisko tego momentu, kiedy zwierzęta wychodzą na ląd. W dewonie lądy zamieszkują tylko rośliny i ewentualnie pajęczaki oraz niewielkie stawonogi. Natomiast pod koniec dewonu pierwszy niepewny krok na ląd stawiają czworonogi. Początkowo są to płazy, najlepiej znane z Grenlandii. Jednym z organizmów, które poprzedzały płazy, był właśnie Tiktaalik. Z Grenlandii znamy też wspaniałe skamieniałości kambryjskie, które rzucają światło na wcześniejsze etapy ewolucji życia na Ziemi. Arktyka się zmienia, bo topnieją lądolody, topnieje wieloletnia zmarzlina (przyp.red. kiedyś nazywana wieczną), topnieją lądolody. Kto wie, co jeszcze może pokazać się pod lądolodem grenlandzkim.

Czy w oceanach mogą znajdywać się stworzenia, o których ludzie nie wiedzą?

W latach trzydziestych XX wieku, kiedy została znaleziona Latimeria, nikt nie spodziewał się, że tego typu zwierzęta ciągle jeszcze żyją. Kilka lat temu było głośno o datowaniu wykonanym na części ciała rekina. Wiek tego osobnika oszacowano na około pięćset lat. Zdarzają się też niespodzianki historyczne. Znaleziono obydwa statki Franklina. Były dokładnie tam, gdzie Innuici mówili, że będą, ale przecież marynarka angielska wypierała to przez dziesięciolecia. Nie słuchano ludzi, którzy Arktykę znają jak nikt inny. Legendy innuickie mówią o wielkim wodzu pochowanym w kamieniu, więc być może znajdzie się wreszcie ten grób Franklina i jakieś dokumenty, które rzucą światło na ostatnie dni tamtej wyprawy.

Wertując listę pana prac naukowych i dumając nad ich skomplikowanym charakterem, na końcu znalazłam pozycję nazwaną „Wszystko jest skomplikowane, zanim stanie się proste”, która ukazała się na łamach Forum Akademickiego, zatem jak w prosty sposób moglibyśmy opisać Svalbard w okresie paleogenu?

Napis „Wszystko jest trudne, zanim stanie się proste”, pochodzi z muru mojej podstawówki. Po drodze do szkoły mijałem dwa takie napisy, drugi to „Człowiek rodzi się mądry, ale potem przychodzi taki czas, kiedy idzie do szkoły”. Jeżeli chcemy sobie wyobrazić Spitsbergen sprzed czterdziestu milionów lat, powinniśmy pomyśleć o tych odciśniętych w skałach liściach. Pokazują one bujny las. Było cieplej i Spitsbergen znajdował się wtedy na niższej szerokości geograficznej. Trudno sobie wyobrazić jeżdżące lądy, natomiast zmieniają one swoje położenie dlatego, że cała powierzchnia Ziemi jest w nieustannym ruchu, podzielona na tak zwane płyty litosfery, które poruszają się po bardzo lepkiej materii, znajdującej się w płaszczu planety, czyli wiele kilometrów pod naszymi stopami. W niektórych miejscach na Ziemi ten ruch jest trochę szybszy, maksymalnie około piętnaście centymetrów rocznie, ale przeciętnie są to milimetry na rok. Ziemia ma cztery i pół miliarda lat, a to jest bardzo dużo czasu, żeby nawet w tempie milimetra rocznie przesunąć ląd z jednego miejsca w inne. Myślę, że Spitsbergen jest wymownym świadkiem tych możliwości. Skoro w tak krótkim dla geologa czasie, jak trzydzieści pięć, czy czterdzieści milionów lat temu mieliśmy tam bujne lasy i cieplejsze temperatury niż dziś, to wszystko jest możliwe.

Korekta: Monika Subda

CZYTAJ DALEJ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *