„Marzę, by sprawdzić siebie na froncie wielkiego odosobnienia”. Radosław Wojnar o 45. wyprawie polarnej do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund

Radosław Wojnar

Stanisław Siedlecki w książce „Wśród polarnych  pustyń Svalbardu” pisał, że „tylko bardzo nieliczni śmiałkowie odważali się na dalekie wędrówki morskie”, a pierwsze wyprawy „zasługujące na miano polarnych przedsiębrali żeglarze normańscy, którzy na swych niewielkich, bezpokładowych łodziach już w IX wieku dojechali do Islandji”. W tej samej książce polarnik zawarł szczegółowy opis pierwszej polskiej wyprawy polarnej na Svalbard, która odbyła się w 1934 roku. To wtedy Polacy po raz pierwszy zatknęli biało-czerwoną flagę na Spitsbergenie, torując w ten sposób drogę do powstania w przyszłości Polskiej Stacji Polarnej Hornsund im. Stanisława Siedleckiego, położonej nad Zatoką Białego Niedźwiedzia.

Radosław Wojnar przez jedenaście lat pracował w kopalni węgla kamiennego Piast. W 2021 roku postanowił coś zmienić, dlatego dzisiaj rozmawiamy o jego drodze na Spitsbergen, gdzie zasilił szeregi 45. wyprawy do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Jego dziennik, który czytelnik może znaleźć na Instagramie, pełen jest poruszających wspomnień, korespondujących wrażliwością z zapiskami pierwszych polskich polarników z „Zimnego Brzegu”. Rozmawiamy między innymi o izolacji, fotograficznych polowaniach i niezwykłych przyjaźniach zawartych w trudnych warunkach.

Rzuciłeś wszystko i wyjechałeś na Spitsbergen? Jak wyglądała twoja droga na Polską Stację Polarną imienia Stanisława Siedleckiego w Hornsund? Jak cię zwerbowano?

Przed rekrutacją na 45. wyprawę nie miałem zbytniego pojęcia o polarystyce. Jedyne, o czym wiedziałem, to że Marek Kamiński zdobył oba bieguny Ziemi. Bardzo mnie to fascynowało i lubiłem na to patrzeć jako dziecko. Marek Kamiński to mój idol z dzieciństwa. Przez całe swoje życie zajmuję się fotografią. Fotografuję dosłownie wszystko, bez żadnych ram kategorii. Jedenaście lat od 2010 roku do 2021 roku pracowałem też w Kopalni Węgla Kamiennego Piast. Pod koniec zeszłego roku podjąłem decyzję, że kończę z górnictwem. W połowie października oglądałem Maćka Orłosia na  YouTube, którego kanał nazywa się „W telegraficznym skrócie”.  Reportaż mówił o tym, że Instytut Geofizyki Polskiej Akademii Nauk rekrutuje na 45. wyprawę polarną. Siedziałem wtedy z kumplem, który zapytał mnie, czy wystartuję. Odpowiedziałem, że chyba tak. Kończyłem pracę zawodową, a tu pojawiła się akurat taka opcja. Wymarzyłem sobie tę wyprawę.  Tak  bardzo zapragnąłem na nią pojechać, że od razu strasznie uwierzyłem w to, że się uda.  Niezwłocznie złożyłem wszystkie dokumenty: zaświadczenia o niekaralności, badania lekarskie i wysłałem podanie do IGF. Ósmego stycznia zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Ubiegałem się o stanowisko konserwatora na stacji, asystenta terenowego lub pracownika grupy technicznej. Zaproponowano mi dołączenie do grupy letniej. Pod koniec stycznia odebrałem telefon od Michała Niedbalskiego, kierownika 45. wyprawy, z informacją o tym, że jadę na Spitsbergen.

To na pewno była wielka radość.

Bardzo wielka radość. Akurat w tym czasie byłem w Alpach francuskich, ponieważ współpracuję też z biurem podróży Snowee, które wozi turystów, narciarzy i snowboardzistów. Rozpłakałem się do telefonu, nie mogłam w to uwierzyć. Wziąłem wódkę i pobiegłem do moich kolegów wykrzyczeć, że jadę na Spitsbergen. Nie ukrywam, że moim największym marzeniem jest spędzić na stacji rok. Będę do tego dążył. Nie będzie mi dane zobaczyć świata z góry i polecieć na orbitę okołoziemską, ale taka izolacja w stacji polarnej jest dość mocno zbliżona do orbitowania wokół Ziemi. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestię odosobnienia. Marzę, by sprawdzić siebie na froncie wielkiego odosobnienia. Móc zobaczyć, jak to jest być odciętym od całego świata przez rok.

Kiedy wyłączono silniki, nastała błoga cisza. Tylko Spitsbergen i Arktyka wokół. Ekscytacja nie umierała przez najbliższy miesiąc i nie ustąpiła przez całą wyprawę.

Jaka była twoja pierwsza myśl, kiedy wreszcie dotarłeś na Spitsbergen?

To było bardzo duże wzruszenie. Płynęliśmy Horyzontem przez tydzień. Widziałem zbliżający się Spitsbergen. Pod statek zbliżała się desantówka. Pomyślałem wtedy: „O Boże, płyną po nas”. Kiedy statek się zatrzymał i zaczęli zrzucać kotwicę, wyłączyli też silnik.  Po całym tygodniu rejsu strasznie huczało mi w uszach, miałem dość tego statku. Kiedy silniki wyłączono, nastała błoga cisza. Tylko Spitsbergen i Arktyka wokół.  Ekscytacja nie umierała przez najbliższy miesiąc i nie ustąpiła przez całą wyprawę. Często jak gdzieś wyjeżdżam, po kilku dniach oswajam się z danym miejscem. Na Spitsbergenie przez trzy i pół miesiąca adrenalina związana z pobytem na stacji polarnej cały czas była bardzo silna. 

Jak wyglądał twój dzień pracy na stacji polarnej?

Byłem pracownikiem grupy technicznej, więc pracowaliśmy codziennie od poniedziałku do soboty. Przed wyprawą dostaliśmy listę zadań do wykonania rozpisaną na trzy miesiące. Tradycją na stacji jest śniadanie rozpoczynające się o godzinie ósmej rano. Na śniadaniu muszą stawić się wszyscy uczestnicy wyprawy. To taki moment, w którym kierownik wyprawy, czy kierownik grupy technicznej rozdziela zadania na kolejny dzień. Posiłki na stacji są ogłaszane dzwonem, który wisi w mesie. Po śniadaniu zaczynaliśmy pracę. W pierwszych dniach na przykład naszym zadaniem  była wymiana silnika w pojeździe PTS, czyli w pomarańczowej amfibii, która służy do wożenia ładunków ze statku do stacji i na odwrót. Był z nami Jurek. Jurek jest starszy od wszystkich uczestników wyprawy, jest doświadczonym polarnikiem, a na biegunach spędził bardzo wiele miesięcy i jest największym fachowcem, jeśli chodzi o tę maszynę.  Niezależnie od tego, jaka była pogoda: czy wiało, czy padał deszcz, czy prószył śnieg pracowaliśmy przy amfibii. Smar, klucze wielkiego kalibru, ciągłe kręcenie, chemikalia do czyszczenia. To wszystko trwało do obiadu, który odbywał się o godzinie czternastej. Po obiedzie znowu wracaliśmy do pracy. Robota na Spitsbergenie jest bardzo zadaniowa. Wiedzieliśmy, że mamy mało czasu na wymianę silnika, dlatego czasami pracowaliśmy dłużej. Po pracy mieliśmy czas wolny.

Izolacja była dla mnie terapeutyczna. Bardzo dobrze czułem się z ludźmi, z którymi zostałem zamknięty.

W jaki sposób znosiłeś izolację, bo to, że brakowało ci pomidorów, już wiem.

Powiedziałbym wręcz, że izolacja była dla mnie terapeutyczna. Bardzo dobrze czułem się z ludźmi, z którymi zostałem zamknięty. Bardzo polubiłem całą ekipę 45. wyprawy. Pochodzę z małego miasteczka, dość hermetycznego i dotychczas nie często miałem przyjemność przebywać wśród ludzi tak mądrych z tak wielką zajawą dotyczącą badań, które prowadzą i które tak pięknie potrafią o tym wszystkim rozmawiać. Uwielbiałem spędzać z nimi czas. Początkowo podczas pobytu na stacji wszyscy byli mocno naładowani adrenaliną, związaną z pobytem w tym wyjątkowym miejscu. Po pierwszym miesiącu zaczęły odkrywać się prawdziwe twarze. To nie zmieniło mojego podejścia.

Na zdjęciu od lewej:  Robert Szymko, Marta Wyszatkiewicz, Arek Peryga, Michał Konecki, Radosław Wojnar

Izolacja nie spowodowała, że w grupie powstawały napięcia?

Mieliśmy kilka różnego rodzaju scysji, ale byliśmy na tyle silną grupą, że potrafiliśmy sobie z tym poradzić. Cały czas byliśmy spójni. Gdyby do stacji polarnej wpuścić scenarzystę, powstałby wspaniały serial, który miałby olbrzymią oglądalność. Mógłby się nazywać „Polarnicy”. Wstając rano, zastanawiałem się, co zostanie dopisane do tego scenariusza danego dnia. Międzyludzko działo się bardzo dużo rzeczy, ale to nie wpłynęło na rozbicie ekipy 45. wyprawy. Wszyscy cały czas byliśmy przyjaciółmi. Mam nadzieję, że znajomość z tymi ludźmi nigdy nie umrze, że już na zawsze zostaniemy ekipą.

Fotograficznie, i nie tylko, miałeś dostęp do miejsc, do których nie dociera zbyt wielu turystów. Opowiedz o swoim ulubionym miejscu na Spitsbergenie.

Ulubione miejsce na Spitsbergenie to z dużą pewnością stacja polarna Hornsund. Śmieję się, że to najlepsza działka na dzielni. To miejsce, które ubóstwiam. Jeśli chodzi o dzikie obszary, to na pewno lodowce. Trudno opisać lodowiec, przekazać ludziom, jaki on jest. Obrazek tylko w pewien sposób to oddaje. Na zdjęciu nie poczujesz chłodu lodowca, nie usłyszysz grzmotów cielenia. Lodowce mają w sobie energię i moc, które są nie do opisania. Nie jestem naukowcem, jestem technikiem górnictwa podziemnego i moje wykształcenie jest średnie, ale jadąc tam, postawiłem sobie za cel wykonać swoje prywatne badania. Filmowałem lodowce, nagrywałem je po czterdzieści godzin. Zostawiałem kamerę, obserwowałem pływy wodne i jak zachowują się górki lodowe po cieleniu. Cały Spitsbergen jest niesamowity. Nie da się ukryć, że to miejsce ma w sobie niesamowitą moc.

Wyprawa nauczyła mnie oszczędzania wody. Dopiero jak stoi się naprzeciwko gigantycznych lodowców i widzi się jak ich ubywa, człowiek zdaje sobie sprawę, że nasza planeta Ziemia naprawdę jest w tarapatach.

W Arktyce odkryłeś jakąś prawdę o sobie, przebywając w tak małej grupie osób, będąc odizolowanym od większości udogodnień cywilizacyjnych?

Z przyziemnych spraw, wyprawa nauczyła mnie oszczędzania wody. Dopiero, jak stoi się naprzeciwko gigantycznych lodowców i widzi się, jak ich ubywa, człowiek zdaje sobie sprawę, że nasza planeta Ziemia naprawdę jest w tarapatach. Promienie słoneczne niedługo nie będą miały takiej powierzchni do odbijania energii słonecznej w kosmos. Na świecie może zrobić się bardzo problemowo. Odkryłem, że trzeba się postarać, jeśli chodzi o ekologię i zadbać o planetę.

Czyli widziałeś skutki globalnego ocieplenia na własne oczy?

Tak. Przebywanie z tymi wszystkimi dobrymi ludźmi, słuchanie ich historii i oglądanie wykresów, dotyczących zmieniających się temperatur wody i powietrza, powoduje, że do człowieka dociera. Wcześniej była to dla mnie pusta wiedza, która teraz stała się namacalna.

W Stacji Polarnej Hornsund czuje się ducha pierwszych polskich wypraw polarnych?

Wydaje mi się, że nie. Poza zdjęciami w jadalni, które pokazują badaczy z pierwszych wypraw. Wszyscy polarnicy zawsze mieli strasznie długie brody. Przed samą stacją jest też parę zabytków klasy zero. Na przykład łódź z pierwszej wyprawy polarnej, którą transportowali bojki, zegar słoneczny i tak dalej. Sama stacja jest miejscem unowocześnionym. Są wygodne łóżka, jest wspólna mesa, w której dobrze spędza się czas, jest Internet i telewizor. Wydaje mi się, że wyprawy polarne w latach 50. lub 70. były o wiele większym wyzwaniem dla człowieka niż te, które odbywają się teraz.

Na Spitsbergen zabrałeś sześcioterabajtowy dysk z myślą wypełnienia go fotografiami i filmami. Masz wśród tych zdjęć swój ulubiony kadr? Upolowałeś fotograficznie ten tak zwany właściwy moment?

Mam kilka takich ulubionych kadrów. Będą to na pewno kadry z jaskini lodowcowej. Moim marzeniem było zrobić zdjęcie dronem z jak najwyższej wysokości. Dokładnie piętnastego sierpnia weszliśmy z Marią na górę, która znajduje się 600 metrów nad poziomem morza. Stamtąd wystartowałem drona na pięćset metrów, więc byłem 1100 metrów nad Spitsbergenem. Mam więc szeroką panoramę Spitsbergenu z powietrza.

Miewaliście gości na stacji? Przypływali turyści?

Bardzo często przybywali do nas ludzie z zewnątrz. Czasami turyści chcieli zostać nawet na dłużej, ale oczywiście nie ma takiej możliwości.  Dla mnie najbardziej spektakularna była wizyta dziesięciu Amerykanów. Wszyscy oni byli  fotografikami. Był tam fotograf z NASA, a podbój kosmosu jest moim hobby. Możliwość zobaczenia jego sprzętu i porozmawiania chociaż chwilę z takim gościem, to było coś wielkiego. Wykonuje on portrety wszystkich osób, które latają na stację kosmiczną. Między innymi teraz robił zdjęcia ekipie Crew Dragon 5.

I poznałaś go akurat na stacji polarnej w Arktyce.

Tak, ale mieliśmy też inne spotkanie. Dwójka żeglarzy zeszła na stację i rano, pijąc kawę, jeden z nich opowiedział o tym, że płynął na Svalbard również w maju. Było tak zimno, że cała łódź, kadłub, liny, żagle, wszystko było skute lodem. Od razu wyświetliło mi się w pamięci zdjęcie mojego kolegi Roberta Kubicy. W końcówce maja publikował zdjęcia ze swojej wyprawy żeglarskiej na Svalbard. Zapytałem, czy przypadkiem nie płynęli wtedy razem. Okazało się, że tak. Świat jest mały.

Po wyprawie trzeba wrócić do normalnego życia, które nie okazuje się słodkie i beztroskie. Pojawiają się wszystkie problemy dnia codziennego, których nie było na Spitsbergenie. Ciężko się przestawić na to trudniejsze życie.

Ze wzruszeniem w swoim dzienniku Arktycznym pisałeś:  „Świeża bryza zmarszczyła morze gładkie jak stół. Płyniemy na Arktykę po cudownej norweskiej wodzie. Fale są długie i jednostajne, wprawia to w niesamowity stan ducha”. Na koniec porozmawiajmy o tym stanie, czujesz go nadal w sobie? 

Na stacji zostawiłem miłość. Jest ciężko, bo bardzo chciałbym tam być. Przywiązałem się do tych ludzi. Było mi z nimi strasznie dobrze. Po powrocie do domu mam taką myśl, że człowiek, kiedy się u niego polepsza, kiedy  żyje mu się lepiej, szybko się do tego przyzwyczaja. Po wyprawie trzeba wrócić do normalnego życia, które nie okazuje się słodkie i beztroskie. Pojawiają się wszystkie problemy dnia codziennego, których nie było na Spitsbergenie. Ciężko się przestawić na to trudniejsze życie. Jestem człowiekiem wrażliwym na piękno, co bardzo pomaga w fotografii. Ładne obrazki wpływają na mnie do tego stopnia, że potrafię patrzeć na długie, jednostajne fale i wzruszać się nimi.

Zdjęcia: © Radosław Wojnar

Korekta: Monika Subda

CZYTAJ DALEJ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *