Głos płynący na Spitsbergen. Rozmowa z Zofią Bunsch-Makarewicz

Zofia Bunsch-Makarewicz i Zofia Makarewicz

Pamięci Izabeli Cieplińskiej

Zimą mężczyznom doskwierał przygnębiający brak słońca. Wyraźnie widoczne były zmiany nastrojów. Polarnicy spodziewali się w Hornsundzie niższych temperatur. Byli zaskoczeni, że nie dochodziły do minus pięćdziesięciu stopni. Ich zachwyt wzbudziła za to szalenie kolorowa wiosna. O tej porze 1958  roku Zofia Bunsch-Makarewicz w audycji „Halo, Spitsbergen” dyktuje polarnikom, a w tym swojemu mężowi, przepis na pączki. W Krakowie została z dwiema córkami Bajbą i Hałasią. W historii opowieści o żonach badaczy ukazują fascynującą narrację odwagi, miłości i oddania. Kobiety są niewidocznymi bohaterkami wielu wypraw, ucieleśniającymi odporność i niezachwiane wsparcie, które pozwala ich partnerom eksplorować najdalsze zakątki planety. Kari Herbert w książce „Żony polarników” opowiada historię siedmiu kobiet, które były dla mężów odkrywających rejony podbiegunowe niczym latarnie morskie. „Nawet tysiące kilometrów od domu zdawali się słyszeć ich głosy, przebijając się przez polarne burze, zachęcające by szli do przodu, dodające im sił w walce z naturą”. O głosie Zofii Bunsch-Makarewicz płynącym na Spitsbergen między innymi za pośrednictwem audycji redaktora Nowickiego „Halo, Spitsbergen” rozmawiam z osobą, która była nie tylko towarzyszką życia Tadeusza Makarewicza, ale także sama budowała karierę w dziedzinie meteorologii. O audycjach nagrywanych dla polarników opowiada też córka meteorologa, Zofia Makarewicz.

Polarnicy przebywający na stacji w Hornsund odsłuchiwali audycje, które emitowano na antenie Polskiego Radia. Czy pamięta pani wizyty redaktora Nowickiego, który co sobotę nadawał komunikaty w Polskim Radiu i witał polarników słynnymi słowami „Halo, Spitsbergen! Halo Hornsund! Dobry wieczór kochani”?

Zofia Bunsch-Makarewicz: To była inicjatywa Polskiego Radia, a konkretnie redaktora Nowickiego. W sobotę albo w niedzielę o północy nadawano je na długich falach. Redaktor Nowicki przyjeżdżał do nas raz w miesiącu i prosił, żeby coś powiedzieć. Trudno było przekonać dwuletnią córkę, żeby mówiła do sitka. Nowicki przyjeżdżał z magnetofonem i bawił się z córką, żeby namówić ją, by powiedziała coś do tatusia. No powiedz do tatusia, mówił Nowicki, a córka odpowiadała, że nie powie. Największa zabawa była wtedy, kiedy redaktor nie mógł przyjechać i prosił, żeby nagranie zrealizowało Studium Krakowskie. Podjeżdżał wóz transmisyjny, rozwijano kable i próbowano nagrać wypowiedź córki, która nadal się nie zgadzała. Kiedy wszystko było już złożone, Zosia mówiła „a ja bym powiedziała do tatusia”. Więc wszystko trzeba było rozwijać od nowa. Denerwowałam się trochę, ale z drugiej strony, strasznie mnie to bawiło. Ja mówiłam o dzieciach. Zosia miała trzy lata, Hałasia natomiast była jeszcze raczkująca. Krzysztof Birkenmajer długo zastanawiał się, po co tyle opowiadam o pieskach. Dopiero później zorientował się, że Bajba i Hałasia to nasze córki. Kiedy spotykaliśmy się przypadkiem, na przykład gdzieś w górach, zawsze nazywał mnie „pani Zosia szybko szybko” i pytał, jak miewają się pieski.

Zofia Makarewicz: Powiedziałam do Nowickiego, tata przywieź mi niedźwiedzia i tata mi go przywiózł. Siostra dostała fokę, ale zjadł ją pies.

Halo, Spitsbergen! Halo, Hornsund! Dobry wieczór kochani! „Kochani” stali koło głośnika, pełni emocji, zamienieni w słuch. Warszawę na ogół słychać było wyraźni, ale gdzieś z boku uparcie wdzierały się zgrzytliwe dźwięki muzyki jazzowej, z czasem jakaś, podobno kanadyjska, stacja puszczała między nasze rozmowy głośne serie piskliwych kropek i kresek.

Tadeusz Makarewicz, Roman Trechciński, „Halo, Spitsbergen!”

Polarnicy z Hornsund przekazywali listy do Polski. Czy od nich pojawiały się jakieś wieści?

Zofia Bunsch-Makarewicz: Nie było żadnego kontaktu w drugą stronę, ale wydarzył się jeden incydent. W nocy o godzinie dwunastej zadzwonił telefon, czy mamy kogoś na Spitsbergenie. Odebrał mój ojciec i przyznał, że owszem, jest tam jego zięć. Jakiś krótkofalówkarz powiedział, że za pomocą alfabetu Morse’a skontaktował się ze Spitsbergenem. Poszłam do niego spróbować kontaktu, ale nie złapał połączenia. Wcześniej kilkakrotnie porozumiewał się z Hornsund. Na Spitsbergen pojechał również radiooperator Ryszard Bajer. Był najmłodszym uczestnikiem wyprawy i tym, który tę łączność nawiązywał. Listy męża zabrała grupa letnia, czyli osoby niezostające na zimowanie. Potem listy przywiózł jeszcze Zbyszek Jaworowski, który wrócił, ponieważ rozchorował się na Spitsbergenie i zabrali go Norwegowie. Na wiosnę odwiedził polarników Gubernator Svalbardu. Przybył z młodym studentem, który pojechał na Spitsbergen zarobić na studia. W trakcie jazdy psim zaprzęgiem ów mężczyzna odmroził nogi i został w Hornsund. Odwiedził nas później w Krakowie z żoną i z dziećmi.

Mówimy o Larsie.

Zofia Bunsch-Makarewicz: Lars był strasznie długi. Pamiętam, jak moja mamusia stwierdziła, że musiało mu się niewygodnie spać. On natomiast odpowiedział, że nogi zawsze sterczą mu z łóżka.

Wtedy porozumiewał się już w języku polskim, prawda?

Zofia Bunsch-Makarewicz: To, jak on mówił po polsku, to daj panie boże zdrowie. Z jego żoną trzeba było mówić po angielsku, ale z Larsem rozmawiało się po polsku.

Martwiła się pani o męża? Jak zareagowała pani na wieści, że wyjeżdża na rok do Arktyki?

Zofia Bunsch-Makarewicz: Martwiłam się, kiedy ich odprawiliśmy. Oni odpływali, a myśmy ich żegnali. Ponieważ mąż był pracownikiem Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, miał kontakt z kapitanatem portu. Dyrektor Instytutu załatwił motorówkę, na której parę żon przewieziono od strony morza. Wchodząc na pokład po drabinie sznurowej, zdrętwiałam ze strachu. Nie byłam w stanie przesunąć dalej ani nogi, ani ręki. Zauważył to pewien marynarz, który pomógł mi wejść na pokład. Motorówka nie wracała do portu, więc gdyby nie on, byłabym się tam huśtała na morzu nie wiadomo jak długo. Po odprawie Siedlecki powiedział swojej siostrze, że według niego mają za mało żywności na zimę. W pociągu powrotnym rozmawiałyśmy o tym, że nie wystarczy im nawet herbaty. Do domu przyjechałam zrozpaczona. Napisałam list i wysłałam go do Tromsø. Zatrzymywał się tam okręt, którym polarnicy płynęli na Spitsbergen. Poprosiłam męża, by zastanowił się, czy nie powinien wrócić. W odpowiedzi napisał, że wszyscy jadą, więc on też. Później okazało się, że była to tylko panika i wszystkiego mieli za dużo.  

Piękna, czerwcowa niedziela. Za kilka dni „Bałtyk” odbije od mola i rozpocznie się Wyprawa. Postanawiamy z żoną wykorzystać ostatnią niedzielę na wałęsanie się po wysłonecznionym Trójmieście. Zosiuniu, przewieziemy się, musisz też zakosztować podróży morskiej”

Tadeusz Makarewicz w książce „Halo, Spitsbergen!”

Nie bałam się, że mąż wyjedzie, bo wówczas mieszkałam z rodzicami. Nie zostawałam sama. Zosia natomiast bardzo tęskniła za ojcem i źle to odebrała. Młodsza córka zaczęła mówić do wszystkich mężczyzn tatuś. Tłumaczyłam jej, że powinna mówić pan, dlatego jak mąż wrócił ze Spitsbergenu, to był panem, nie tatusiem. Dla dwulatki było to trudne.

Co spowodowało, że Tadeusz Makarewicz wziął udział w wyprawie badawczej na Svalbard?

Zofia Bunsch-Makarewicz: Odbywał się wtedy Międzynarodowy Rok Geofizyczny, w ramach którego jedna wyprawa kierowała się na Spitsbergen a druga do Wietnamu. Obydwie były organizowane przez Państwową Akademię Nauk. W oddziale krakowskim PIHM, w którym mąż był synoptykiem, pracował Michalczewski. Człowiek, który szukał nowości. Mąż był jedynym fizykiem synoptykiem. Michalczewski zapytał męża, czy nie chciałby pojechać. Później nastąpiła procedura przedstawiania się Siedleckiemu. Po dwóch rozmowach pojechaliśmy na Halę Gąsienicową, gdzie go poznałam. Powoli mąż musiał się wciągnąć w przygotowania, czyli zrobić na przykład program potrzeb. Mąż miał też umowę z wytwórnią filmów na fotografowanie zorzy  polarnej. Bardzo frapowała go szybkość jej ruchu. Było to wtedy bardzo trudne do sfilmowania. Po powrocie do Polski musiał się rozliczyć z taśmy filmowej, którą zabrał na Spitsbergen.

Tak, doktor Siedlecki miał rację. Nie tak całkiem prosto organizuje się wyprawę. Zanim wszystkie instrumenty, druki do prowadzenia notatek z obserwacji, tabele, instrukcje, książki i liczne drobiazgi zostały zakupione i sprowadzone, zaczęło się pakowanie. Firma budowlana „Współpraca” przysłała skrzynie. Cała meteorologia zmieściła się w siedmiu.

Tadeusz Makarewicz w książce „Halo, Spitsbergen!”

Mąż często opowiadał o Spitsbergenie?

Zofia Bunsch-Makarewicz: Dziadziuś w zimie pojechał na polowanie do Puszczy Niepołomickiej. Pojechaliśmy po niego od strony Wieliczki. Strasznie długo czekaliśmy. Dzieci zaczęły się nudzić i wtedy mąż powiedział „to ja wam opowiem, jak było na Spitsbergenie”. Mróz, zimno, wiatr, śnieg. Wszystko odpowiednio się złożyło. I tak staliśmy, dwie godziny lub więcej. Wtedy właśnie ten jeden jedyny raz mąż opowiadał ciurkiem o Spitsbergenie. Do domu  przyjechaliśmy bez ojca. Okazało się, że rodzice chodzą po ścianach i niepokoją się o nas. Pamiętam też jedną historię, którą opowiadał mąż. Na stole leżało pudełko zapałek. Mąż zapytał, do kogo należy to pudełko. Przyznał się jeden z biologów i okazało się, że złapał w nie komara. Mąż się zdziwił, chciał go zobaczyć, otworzył pudełko i owad uciekł. Jedyny złapany polarny komar wyleciał z pudełka.

Kręg wieloryba przywieziony przez Tadeusza Makarewicza z Norwegii w 1958 roku.

Jako córka polarnika miała pani jakieś specjalne przywileje wśród rówieśników? Jak to było mieć ojca pisarza?

Zofia Makarewicz: Dla nas nie było to dziwne, bo ojciec mamy również był pisarzem, który pisał książki historyczne. W tym domu pisanie książek nie było czymś nadzwyczajnym. Bawiłyśmy się z dziadziem Karolem Bunschem. Pamiętam takie żarty przy stole, że tata zapytał dziadka, czy może zapisać się do związku literatów, ponieważ wydał książkę. Dziadek bardzo się z tego śmiał.

Jak wyglądał sam proces pisania?

Zofia Bunsch-Makarewicz: Myśmy mieszkali tu w tym pokoju, tu stały szafy, dziecinne łóżka i tapczan. Kiedy córki położyły się spać i przestały fikać po łóżkach to przy biurku siadał mąż i pisał książkę.

Tadeusz Makarewicz przywiózł z wyprawy skóry fok, z Norwegii kręg wieloryba.

Zofia Bunsch-Makarewicz: Wtedy wszystko było ciekawe. Wyprawa w 1957 roku przedostawała się na Spitsbergen przez Norwegię. Mąż przywiózł też soki owocowe w butelkach plastikowych. W tamtym czasie w Polsce była to ciekawostka. Po powrocie męża, w październiku, urządziliśmy jego imieniny. Sprosiliśmy wszystkich polarników. Przygotowałam miednicę pomarańczowego kremu, wykorzystując właśnie te soki. To były inne czasy. Sok pomarańczowy był ewenementem.

Kontynuuj podróż:

Korekta: Monika Subda

Zdjęcia: Małgorzata Rosiak

CZYTAJ DALEJ

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *